Minął tydzień czasu od momentu przekroczenia linii mety w Chamonix. W tym czasie zdążyłem się zregenerować, wrócić do domu i wygospodarować chwilę, żeby napisać relację z tego ważnego dla mnie wydarzenia jakim było UTMB.
UTMB – cztery litery opisujące trzy elementy:
U jak Ultra czyli wyznawanie nie tylko fizyczne ale psychiczne trwające bardzo długo mające na celu doprowadzić do skrajnego zmęczenia i pokonywania samego siebie.
T jak Trail – Bieganie w terenie. To nie tylko bieganie dla sportu, ale miłość do stylu życia opartego na silnych wartościach: szacunku dla środowiska i kontaktu z naturą.
MB jak Mont-Blanc. Tour du Mont-Blanc (TMB) to źródło inspiracji dla wspinaczy, alpinistów, turystów, biegaczy. Miejsce wielu sukcesów, chwil szczęścia ale też ludzkich tragedii. To najwyższy szczyt Alp, a w zależności od definicji granicy Europy uznawany również za najwyższy szczyt Europy – potocznie zwany Dachem Europy.
Kiedy tylko usłyszałem po raz pierwszy o UTMB od razu bieg ten stał się moją inspiracją do biegania w terenie. Na tamtejszy poziom mojego wytrenowania nie było odpowiedniego dla mnie dystansu w Alpach. Wraz z upływem czasu zacząłem regularnie startować w biegach górskich zbierając punkty kwalifikacyjne do startu w UTMB. Dużo czasu musiało upłynąć do mojego wielkiego finału. W 2018 r. częściowo liznąłem smaku UTMB startując w TDS – relacja tu Niedosyt jednak nadal pozostawał. Marzyłem o pełnym 170 km dystansie wokół Mont Blanc z łączną sumą przewyższeń 10000 m. Wreszcie w 2020 r. udało mi się skompletować wymaganą ilość punktów, poszczęściło mi się w losowaniu, lecz trwająca pandemia uniemożliwiła start w 2020 roku. Wystartowałem dopiero w 2021 r.
Czas przed startem.
Do Chamonix Mont Blanc przyjechaliśmy kilka dni przed startem, chcieliśmy porządnie odpocząć po podróży, spokojnie przygotować ekwipunek startowy i cieszyć się magią festiwalu, który rozpoczyna się pięć dni przed biegiem głównym. Na miejscu czas płynął tak szybko, że nie zdążyłem się dobrze obejrzeć, a już był piątkowy poranek, czyli dzień mojego startu. Obudziłem się wyjątkowo spokojny, co prawie nigdy się nie zdarza przed długim bieganiem. Pakowanie plecaka startowego wywołuje u mnie zawsze dużo stresu i obaw czy oby na pewno spakowałem wszystko co będzie mi niezbędne podczas biegu. Na UTMB lista rzeczy obowiązkowych jest dość długa. Wyposażeniem obowiązkowym każdego biegacza jest: kurtka przeciwdeszczowa, spodnie przeciwdeszczowe, dodatkowa para spodni jako druga warstwa, ciepła bluza z długim rękawem, rękawiczki wodoodporne, czapka, dwie latarki plus zapasowy akumulator do każdej, minimum litr wody, kubek, koc ratunkowy, gwizdek, bandaż elastyczny, zapas żywności o min 800 kcal, smartfon wraz z powerbankiem. Brak któregokolwiek przedmiotu grozi dysklasyfikacją. W tegorocznej edycji biegu z uwagi na warunki pogodowe organizator dołożył do wyposażenia obowiązkowego tzw. „winter kit”, w skład którego wchodziła ciepła trzecia warstwa typu polar lub kurtka puchowa oraz okulary ochronne. Całość ważyła ok 7-8 kg. Stare przysłowie mówi „Lepiej nosić jak się prosić”. Z mojego doświadczenia wiedziałem, że pogoda w wysokich górach jest nieprzewidywalna, a noce w Alpach potrafią być wyjątkowo zimne. Właśnie niskich temperatur obawiałem się najbardziej.
The Final Countdown
Panująca pandemia i obostrzenia jej towarzyszące zmieniły formułę startu. Organizator nie mógł jednocześnie wystartować prawie 2500 uczestników z 87 krajów, dlatego też start był podzielony na trzy fale w odstępach 30 min zaczynając od godziny 17:00. Mój numer startowy zakwalifikowany został do drugiej tury startujących, co było dla mnie najlepszą opcją. Miałem nadzieję, że niespełna tysiąc biegaczy startujących przede mną rozświetli mi trasę w nocy i nie będę musiał bardzo koncentrować się na oznaczeniu trasy. Najlepszym elementem startu w drugiej fali było to, że mogłem stanąć na samej linii startu, w pierwszym rzędzie naprzeciwko tysięcy kibiców głośno zagrzewających do ścigania się. To było niesamowite uczucie. Czas pomiędzy startem pierwszej, a drugiej fali płynie bardzo szybko, już po chwili Dyrektor biegu powitała wszystkich biegaczy słowami „Witamy na Igrzyskach biegów górskich” i już po chwili w uszach rozbrzmiewał Vangelis – Conquest of paradise, to oznacza tylko jedno do startu pozostało mniej jak dwie minuty.
Wspaniałe i trudne kilometry
17:30. START!!!! Wiedziałem, że nie mogę „podpalić się” zbyt mocno na starcie, pierwszy 8 km odcinek to dobrze utwardzona, płaska nawierzchnia, bieg w szpalerze tysięcy kibiców. Idealny odcinek na bicie rekordów na dystansie do 8 km. Udało się zachować spokój, biegłem dość szybko ale w strefie komfortu w czołówce drugiej fali. Po bardzo przyjemnym i szybkim odcinku przyszedł pierwszy kontakt z przewyższeniem (800 m w górę i później zbieg 1000 m w dół) tutaj ku mojemu zaskoczeniu doganiam biegaczy startujących w pierwszej fali. W momencie kiedy większość z nich podchodzi ja powoli wbiegam do góry pokonując te podejście dość szybko. Zaczynam zbieg 7 km (-1000m) na którego w połowie czuje, że moje nogi zaczynają robić się tzw. drewniane, a w prawej łydce czuje delikatne skurcze. Nie wróżyło to dobrze, na 20 km takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. Przypomniałem sobie słowa kolegi Radka, który znał najlepiej tą trasę wśród moich znajomych „Staraj się biec UTMB Negative Spiltem – zachowaj siły, żeby zacząć przyspieszać w Courmayeur” Te słowa zaciągnęły mój „hamulec” i mocno zwolniłem, zaraz po zbiegu zaczynałem najdłuższy podbieg z jakim kiedykolwiek się mierzyłem. Długość 23 km, zaczynając z poziomu ok 800 m, a kończąc na wysokości 2600 mm. Podejście robiłem bardzo spokojnie słuchając swojego oddechu, nie mogłem doprowadzić do jego przyśpieszenia dzięki czemu drewniane nogi odpuściły. Podczas bardzo spokojnego podejścia nie zorientowałem się kiedy zrobił się środek nocy. Po ok 6,5 godz. biegu minąłem 45km i jeden z wyższych punktów biegu Refuge de la Croix du Bonhomme. Jak to w naturze bywa skoro było pod górkę teraz musi być w dół. Tym razem prawie 6 km zbieg na poziom 1600m, czyli około 1000m w dół. Pomimo ubrania na siebie dodatkowej warstwy odzieży bardzo mocno wyziębiłem organizm. Nadeszło to czego najbardziej się obawiałem – walka z zimnem. Dodatkowo zaczął mnie uwierać but, który chyba za ciasno zawiązałem. Biegnąc w dół nawet gdy przyśpieszałem zimne powietrze mocno studziło moje ciało, a sznurówka wrzynała co raz mocniej. Mój układ pokarmowy zaczął się buntować. Po wypiciu izotonika, wody zwymiotowałem wszystko. Jak by tego było mało na zbiegu lewą nogą wpadam w błoto tak do połowy wysokości kolana. Tylko mocno zawiązane obuwie spowodowało, że zassany przez błoto but pozostał na stopie. Poza bardzo odczuwalnym zimnem czuję ogromny dyskomfort związany z przemoczonym butem i ogromną ilością błota na stopie. Wiedziałem, że przetrwanie tej nocy będzie sporym wyzwaniem. Dobiegam do punktu na 50 km, potrzebuję trochę więcej przerwy. Wypijam bulion, dwie gorące herbaty licząc, że rozgrzeje się trochę. Efekt był zupełnie odwrotny, długi postój doprowadził do pierwszych objawów hipotermii, dopadły mnie drgawki a szczęka grała perkusista w werblach. Założyłem na siebie trzecią warstwę ochroną i mimo wszystko próbowałem biec z towarzyszącymi mi drgawkami. Trasa od punktu na 50 km prowadziła 8 km pod górę na granicę Francusko – Włoską. Po ok 2 km podejścia, podbiegu drgawki odpuściły ale nadal odczuwałem zimno. Próba nawadniania się nie przynosiła żadnego skutku. Zimny izotonik czy woda zaraz po przełknięciu był zwracany. Zacząłem obawiać się, że towarzyszącemu zimnie za chwilę dojdzie odwodnienie. Po podejściu 8 km zaczynam zbieg 7 km kolejnego punktu odżywczego jednocześnie zaczynam wątpić w swoje siły, w głowie zaczynają się pojawiać negatywne myśli dotyczące dalszej walki na trasie. Udaje mi się dotrwać do Lac Combal na 65 km, jedyne o czym myślę to napić się czegoś gorącego. Tym razem wypijam trzy gorące, bardzo słodkie herbaty, w między czasie znów pojawiają się drgawki z zimna.
Dzwonię do Dorci – to ona support-owała mnie na 4 z 5 punktów biegu. Informuję ją, że zostało mi 13 km do Courmayeur. W odpowiedzi usłyszałem, że Dorcia jest już w drodze na punkt. Zacząłem się zastanawiać skąd w mojej głowie biorą się takie głupie marzenia. Zimno, noc, wiatr, góry. W tym momencie podjąłem decyzję, o tym, że zejdę z trasy w Courmayeur i tym samym zakończę bieg. Zaplanowałem już każdą godzinę po powrocie do Chamonix. Miałem plan co będziemy robić, jak tylko się zagrzeję i odeśpię zarwaną noc. Ultra długi cel zamienił się na zaledwie 13 km bieg do Courmayeur – to było pocieszające.
Na 5 km przed Courmayeur zaczęło świtać, niebo zaczęło rozjaśniać się, a na trawie zauważyłem ogromne ilości szronu. Lubię w górach momenty kiedy można obserwować jak dzień budzi się do życia, ten stan udziela mi się bardzo i zaczynam być bardziej optymistyczny. Zejście z trasy w Courmayeur schodzi na drugi plan, postanawiam dać sobie jeszcze jedną szanse. Najpierw odpocznę na punkcie godzinę, w tym czasie przebiorę się w suche ubrania, zjem i porządnie napije się. Wtedy w zależności od mojego stanu podejmę decyzję czy kontynuuję dalej bieg. Wbiegam na punkt, spotykam się z Dorcią – komunikuje jej, że muszę dłużej odpocząć, być może zejdę z trasy, że UTMB jednak nie jest dla mnie. Usłyszałem, że bardzo dobrze wyglądam i żebym odpoczął. Otrzymałem duży bufet – suszone owoce, kawa, herbata, makaron, izotonik, odżywka węglowodanowa, Spożyłem ok 2000 kcal, ubrałem ciepłą, suchą odzież po zmianie której wreszcie ogrzałem się i po spędzeniu około 45 min w Courmayeur postanawiam biec dalej. Profilaktycznie ubieram na siebie kurtkę, zakładam słuchawki z energetyczną muzyką i powoli zaczynam wkręcać się w obroty. Po chwili biegu zaczynają ogrzewać mnie promienie słońca więc kurtka staje się zbędna. Z Courmayeur zaczynam 5 km podejście i później czeka na mnie fajny, długi płaskowyż, bardzo biegowy odcinek z najładniejszym krajobrazem z całego biegu.
Kolejny punkt odżywczy Arnouvaz na 95 km, staje się tylko formalnością. Uzupełniam izotoniki, trochę węglowodanów w rękę i dalej w drogę. Zaczynam podejście na granicę Włosko – Szwajcarską. Z każdym km jest we mnie coraz większa wola walki. Zaczynam kalkulować czasy o której godzinie skończę bieg, czy uda mi się przekroczyć linię mety w sobotę przed godziną 24. Pogoda wymarzona do biegania – słońce i chłodzący wiaterek. Nie jest gorąco ani zimno, jest idealnie. Zaraz po przekroczeniu granicy Szwajcarskiej zaczynam kilkunastu kilometrowy zbieg z lekkimi hopkami w między czasie mijając La Fouly na 109 km. Po tak długim zbiegu człowiek zaczyna pragnąć znów wchodzenia pod górę. Następny punkt Champex Lac na 123 km to będzie mój drugi punkt z supportem. Jeszcze tylko 3,5 km pod górę i Champex Lac. Od tego miejsca do końca biegu punkty z dozwolonym supportem są już bliżej siebie. Na każdym z nich będę wspierany przez Dorcię. To ogromna pomoc. Przed biegiem wszystko ustaliliśmy, rozpisaliśmy na kartce łącznie z tym jakie czynności muszę wykonać na punkcie, a których w trakcie biegu nie będę chciał robić. Wszystko mieliśmy dopięte na ostatni guzik.
Jestem w Champex Lac, pięknej szwajcarskiej miejscowości z jeziorem w samym centrum. Tutaj szybki serwis, zmiana skarpet, izotonik, węglowodany i przygotowanie ciepłego ubrania na kolejny punkt. Jest już późne popołudnie więc na następny punkt będzie w godzinach wieczornych. Wybiegam z punktu i biegnę ok 1 km wzdłuż jeziora, znów zaczynam czuć zimno. Zakładam kurtkę i rękawiczki i w miedzy czasie informuję Dorcię, że na kolejnym punkcie będę potrzebował już długie spodnie, ciepłą czapkę i zimowe rękawiczki, że znów jest mi bardzo zimno.
Do końca biegu jeszcze 50 km, ale czuje się jakby meta miała być tuż za rogiem. Według profilu trasy do przebiegnięcia trzy góry, każda po ok 1000 m przewyższenia. Bardzo zależy mi na czasie, żeby jak najwięcej przebiec w świetle dziennym więc biegnę w miarę energicznie, po ok pół godziny ściągam wcześniej załączoną kurtkę wraz z rękawiczkami. Zrobiło mi się tak gorąco, że nawet czapka z daszkiem zaczęła mi przeszkadzać. Pierwszy z trzech zębów był długi, 17 km, monotonny i mało przyjemny dla oka. Dużo kamieni, większość trasy w lesie. W mojej ocenie pierwszą z trzech gór pokonałem dość szybko nie zdążyłem dobrze rozkręcić, a już byłem w Trient na 140 km. Na ten punkt wbiegam bardzo zmotywowany, z pytaniem do supportu – Ile jeszcze mogę urwać czasu? Śpieszę się, nie spędzałem tam zbyt dużo czasu, nadal ścigam się z zachodzącym słońcem. Drugi ząb bardziej widowiskowy i zdecydowanie łatwiejszy od pierwszego, na szczycie znów przekroczyłem granicę państwową wracając do Francji czyli kraju, w którym zaczynałem bieg. Na trasie spotkałem kilka byków, bo szlak przebiegał przez sam środek pastwiska. Był moment zawahania czy powinienem pewnym krokiem przejść szlakiem ocierając się o bydło, czy lepiej zejść kawałek ze szlaku omijając byczki szerokim łukiem.
Na drugą górę udało mi się wbiec chwilę po zachodzie słońca, podczas zbiegu do ostatniego punktu z supportem musiałem wspomóc się oświetleniem z czołówki. Zmrok zapadał bardzo szybko, a ścieżka była kręta i miejscami kamienista. W Vallorcine Dorcia szybko przekalkulowała mój czas informując mnie, że do mety zostało mi 19 km i bieg powinienem skończyć w przedziale 31-32 godz., więc nie próżnowałem, zjadłem tylko kilka żeli, uzupełniłem izotonik i dalej w drogę już do mety, do Chamonix. Ostatnie 19 km, wydawało się już tak blisko końca, a ten ostatni ząb dał nieźle w kość. Po wyjściu z punktu szybko znów izolowałem się w kurtką i rękawiczkami, temperatura zaczęła mocno spadać. Profil trasy nie należał do zbyt precyzyjnych. Według oficjalnego profilu trasy ostatnie podejście nie powinno bardzo odbiegać od poprzednich dwóch. Tutaj ku mojemu zaskoczeniu przez najbliższe ok 4 km trasa jest prawie płaska. To daje do myślenia, bo mam do zrobienia jeszcze ok 1100 m do góry, dochodzi do mnie myśl, że końcówka będzie bardzo ciężka. Na płaskim odcinku dopada mnie kryzys, inny jak te wszystkie, które znałem do tej pory. Zaczynam walczyć z sennością, mimo szybkiego tempa marszu i szeroko otwartych oczów czuję, że tracę na sekundy kontakt z rzeczywistością. Tułów bardzo przechyla mnie na prawą stronę. Mógłbym uciąć 15 minutową drzemkę ale nie chcę zatrzymywać się, do mety jest już bardzo blisko poza tym mógłbym sobie nie poradzić z zimnem po obudzeniu. Kończy się płaski odcinek i nagle trasa skręca ostro w prawo, sędzia skanuje numer startowy, a ja w tym czasie widzę potężną górę przed sobą. Patrzę do góry i zastanawiam się czy tam wysoko tak mocno świecą gwiazdy czy to czołówki biegaczy będących przed mną. Po chwili przekonałem się, że to nie były gwiazdy. Zaczynam trudne techniczne podejście o długości ok 3,5 km i przewyższeniu ok 1000m. Senność zastaje zastąpiona wytworami mojej wyobraźni, dookoła słyszę szczekające psy, a na szlaku co jakiś czas widzę żmije. Głowa zaczyna bronić się przed dalszym wysiłkiem ale ja nie odpuszczam. Wejście na ostatnią górę Tete Aux Vents było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem, technicznie najtrudniejszym podejściem z jakim się mierzyłem. Do tej pory wejście na Krzyżne podczas Biegu Granią Tatr miało ten status naj…. miejscami wysokie stopnie z kamieni, a jeszcze w innych miejscach lita skała gdzie nie było miejsca podparcia dla kijka. Krok po kroku zdobyłem szczyt. Wydawało mi się, że teraz będzie przyjemny zbieg do ostatniego punktu z pomiarem czasu. Zbieg był łagodny ale nawierzchnia i dużo skał nie pozwoliło mi szybko zbiegać. Gdzieś w połowie trasy biegu zerwałem paznokieć w dużym palcu prawej stopy i akurat w tym momencie zacząłem odczuwać intensywny ból. Tak zwanym „świńskim truchtem” dotarłem do pomiaru czasu i przede mną ostatni zbieg do Chamonix. Końcówka trasy była mi znana, dwa lata temu wbiegłem kawałek do góry, żeby towarzyszyć koledze Radkowi na ostatnich kilometrach biegu. Przez wbijający się w palec paznokieć tempo zbiegu nie przekracza 7:00 min/km. Wbiegam do Chamonix na drogę asfaltową. Ostatnie 2 km biegu i zaczynam czuć euforie, robi mi się bardzo gorąco rozbieram się bez zatrzymywania. Na mój widok starsza kobieta stojąca przy barierkach wyciąga z torebki harmonijkę i ile sił w płucach zaczyna grać wesołą melodię, która dodaje mi +100 energii. Mijam ostatni zakręt i widzę metę. Ku mojemu zaskoczeniu poza organizatorem i Dorcią na mecie są jeszcze kibice którzy wyciągają ręce do przybicia piątki. Przekraczam linie mety o godzinie 2:15 w nocy meldując się z czasem 32 godzin i 44 minut co daje mi 173 miejsce wśród ok 2500 startujących, 56 miejsce w kategorii wiekowej i 5 wśród 64 finiszujących reprezentantów Polski. 826 osób nie ukończyło biegu, bardzo duża liczba startujących zrezygnowała po bardzo zimnej pierwszej nocy. Nie przekroczyłem mety w sobotę przed północą jak przez chwilę liczyłem, ale jestem przeszczęśliwy z ukończenia biegu i zrealizowaniu swojego największego, jak do tej pory biegowego marzenia.