„Wielkie rzeczy się dzieją, kiedy się spotykają ludzie z górami”.

            Przychodzi czas, kiedy każde długo wyczekiwane przez nas wydarzenie przechodzi do historii, tak też jest tym razem. Zupełnie niedawno walczyłem o zdobycie punktów ITRA, kwalifikujących mnie do udziału w wymarzonym biegu Ultra Trail du Mont Blanc, a już minął tydzień odkąd przekroczyłem linię mety.

            O Ultra Trail du Mont Blanc „UTMB” po raz pierwszy usłyszałem w 2012 r. Na tamten czas było to dla mnie coś z innej planety, nie pojmowałem jak można tak długo biec w wysokich górach z przewyższeniami do 10000 metrów. W 2014 roku po kilku moich startach w górach, UTMB stał się moim biegiem nr 1, biegiem o którym zacząłem marzyć. Czekałem tylko na odpowiedni bodziec, moment kiedy poczuję, że jestem gotowy na start w najwyższych górach Europy.

No i stało się – 14 grudnia 2017 roku nadszedł dzień kiedy zostały otwarte zapisy na biegi UTMB w 2018 r, samo zapisanie się i opłacenie opłaty startowej nie wystarcza. Chętnych do udziału w biegu jest tak dużo, że organizatorzy losują osoby które będą mogły zmierzyć się z UTMB. Nadszedł długi czas oczekiwania na ogłoszenie listy startowej, pomimo wolno płynącego czasu byłem spokojny, wiedziałem, że muszę się dostać na ten bieg, wręcz byłem pewny, że znajdę się na liście startowej.

12 stycznia 2018 r. godz. 12:00 

Czas publikacji listy startowej przez organizatorów. Media społecznościowe pompują atmosferę wokół losowania, podają statystyki, obliczanie szans na dostanie się itp. Godzina 12:00, sprawdzam listę, i krzyk Yeeeaa, udało się, jestem na liście startowej UTMB na dystansie TDS 120 km / 7300 m przewyższenia. Ogarnia mnie euforia, już czuję się jak zwycięzca, a ja tylko znalazłem się na liście startowej i dopiero teraz czeka mnie wiele ciężkiej pracy.

Luty 2018 r.

Ruszam z przygotowaniami do startu w UTMB, ale treningi nie są takie jakie planowałem, ogarnia mnie jakaś niespotykana do tej pory niemoc, totalny brak motywacji do wyjścia z domu. Może przetrenowanie czy co? Odpuszczam, daję sobie miesiąc luzu na odpoczynek i od marca planuję wrócić do przygotowań.

Miesiąc odpoczynku minął w mgnieniu oka, zaczyna się marzec i ostatnie sześć miesięcy przygotowań do startu. Moje treningi są jeszcze gorszej jakości, kolejna złota myśl – skoro odpoczynek nie pomógł, to może muszę „podkręcić śrubę” i wskoczę na odpowiednie obroty, może wówczas kryzys minie. Cały marzec i kwiecień biegam na granicy mojej wytrzymałości w bardzo niskim tempie. Forma zamiast rosnąć, czuję, że jest coraz gorsza. Źle mi się biega, nie sprawia mi to żadnej przyjemności, mam trudności z oddychaniem podczas wysiłku, a trening kończę z zawrotami głowy. Odczuwam, że coś dzieje się niepokojącego w moim organizmie. Zaczynam obawiać się startu kontrolnego w Biegu Rzeźnika, czuję, że jestem nieprzygotowany i ciężko będzie mi go ukończyć.

Bieg Rzeźnika

Bieg zakończyliśmy w planowanym czasie, żyję nadzieją, że wreszcie przełamałem stagnację i będę mógł zacząć przygotowywać się na najwyższym dla mnie poziomie. Niestety tak nie jest, dolegliwości wracają, niemoc trwa, a czasu do startu coraz mniej. W połowie czerwca zdecydowałem się na zrobienie kompleksowych badań krwi. Po odebraniu wyników wyszło przysłowiowe szydło z worka. Konieczna konsultacja z lekarzem, poziom hemoglobiny i czerwonych krwinek znacznie poniżej normy, stad też moje problemy oddechowe podczas treningu i wieczne zmęczenie. Zaczęły się cykliczne wizyty u lekarza, ponowne morfologie i walka z czasem na poprawienie właściwości krwi. Lekarz deklaruje, że potrzebuje minimum 3-4 miesiące na doprowadzenie krwi do prawidłowych wartości, a do startu zostało mi zaledwie 2 miesiące. Przyjmowane farmaceutyki i wzbogacona dieta już po pierwszym tygodniu stosowania poprawiła moje samopoczucie, a z każdym kolejnym tygodniem czułem się coraz silniejszy. Piszę o tym nie dlatego, żeby opisać jak ciężko było mi się przygotować do biegu ale dlatego żebyście nie czekali do ostatniej chwili. Nie zawsze długo utrzymujące się zmęczenie jest wywołane przetrenowaniem, czasem warto zrobić badania krwi i udać się z nimi do lekarza. Mi się udało strzałem w dziesiątkę, ostatnia morfologia na trzy dni przed wylotem była na bardzo wysokim poziomie. Jestem gotowy na moje UTMB.

27 sierpnia – przyjazd do Chamonix Mont Blanc

Piękne miasteczko wielkości Karpacza położone w dolinie na wysokości ok. 1000 m n.p.m. Przez pierwsze chwile nie mogę się napatrzeć, gdzie nie odwrócę głowy tam góry, lodowce no i „Biała Góra”, dach Europy – Mont Blanc. Można patrzeć w górę godzinami, a fascynacja potęgą i jednocześnie urokiem Mont Blanc nie maleje. Pierwszy dzień minął na zwiedzaniu Chamonix, delikatnym treningu i spotkaniu integracyjnym z pozostałymi Polskimi uczestnikami biegów UTMB. Jest okazja na wymianę doświadczeń, porady od osób startujących już w UTMB, omawianie swojej taktyki biegowej, itp. W miasteczku panuje świetna atmosfera, dookoła tysiące miłośników gór, biegaczy trailowych, alpinistów, paralotniarzy. Cały Świat w jednym miasteczku.

28 sierpnia

Kolejny dzień to delikatne rozbieganie, pakowanie wyposażenia obowiązkowego i odbiór pakietu startowego. Duża hala sportowa podzielona na kilka sektorów, każdy z uczestników jest weryfikowany w kolejnych strefach. Kolejka jest długa ale wszyscy czekają tyle samo, bez znaczenia czy jest to biegacz z elity, biegacz z pierwszych stron gazet, czy amator taki jak ja.

W pierwszej kolejności weryfikacja osoby z dokumentem tożsamości i zapoznanie się z regulaminem. Kolejnym etapem jest pobranie karty z wyposażeniem obowiązkowym jakie każdy biegacz musi posiadać przy sobie podczas całego wyścigu. Na karcie każdy zawodnik ma zaznaczone cztery losowo wybrane pozycje które musi przedstawić punkcie kontroli sprzętu. Dla mnie komputer wylosował przedmioty podlegające kontroli: telefon komórkowy, plecak z bukłakiem, ciepłą bluzę jako druga warstwa i kurtka wiatro i wodoodporną z zintegrowanym kapturem. Organizatorzy pokazali, że nie ma żadnych odstępstw od przepisów dotyczących wyposażenia. Odprawę przeszedłem za drugim razem gdyż ciepłą bluzę chciałem zastąpić rękawkami, nie przeszło to i cieszę się, że akurat to zostało mi to skontrolowane, ale o tym później. Podczas drugiej kontroli sprzętu moja kurtka została bardzo skrupulatnie sprawdzona, jakość klejenia każdego szwu, jakość zamka błyskawicznego, a bluza została zważona czy nie jest zbyt lekka. Minimalna waga wymagana to 180 gram, moja ważyła 200 gram. Karta ze sprzętem obowiązkowym została podbita dużą pieczątką UTMB i teraz mogłem udać się po nr startowy, następnie pamiątkowa koszulka i opaska dopuszczająca mnie na linie startu i punktów odświeżania na trasie biegu.

Godzina 0 – czyli dzień Startu.

4:00 budzi mnie budzik, wstaje wypoczęty, zmotywowany. W głowie przegląd wielu wydarzeń, przypomina mi się chwila ogłoszenia listy startowej, wiele treningów tych bardzo słabych i tych ciężkich w temperaturze ponad 30 st. C. Lekkie niedowierzanie, że to już dziś, tak długo wyczekiwany dzień właśnie rozpoczął się. Poranna toaleta, delikatne, ale kaloryczne śniadanie w stylu francuskim czyli wszystko na słodko.

O godz. 6:00 z Chamonix odjeżdżamy podstawionymi przez organizatorów autokarami na linie startu do Włoskiej miejscowości Courmayeur. Na start jedziemy tunelem pod Mont Blanc łączącym Francję z Włochami. Na twarzach zawodników widać stres, obawę. Tylko nieliczni potrafią żartować przed startem np. że jedynym wyjściem ewakuacyjnym z tunelu jest wyjście drabiną do góry ;). Na starcie jestem godzinę przed czasem. Mam sporo czasu na złożenie worka z depozytem, tzw. „przepakiem”, który będzie zlokalizowany w połowie trasy oraz depozytem na metę. Na starcie poznaje biegaczkę Anię z Gliwic. Rozmawiamy chwilę o szacowanym czasie, o startach w Polsce, a w tym czasie spiker już rozpoczyna odliczanie do startu. Z głośników wydobywa się znana melodia Vangelis „Conquest of paradise”, nad naszymi głowami wisi śmigłowiec. Pomimo temperatury około 12 st., wszystkim jest gorąco.

Ciary na cały ciele. Pada sygnał START!!!!  

Początkowe kilometry rozpoczynam bardzo spokojnie, choć pierwsze 3 km zachęcały do szybkiego biegu, były płaskie i po asfalcie. Po spokojnej rozgrzewce zaczyna się wejście na szlak i długie 12 km podejście na Mont Favore pokonując 1330 m przewyższenia. Zaraz po wejściu na szlak poznaję Andrzeja Kowalika z Opola, niesamowity nadczłowiek ulokowany na wysokim miejscu rankingu Ultra Trail Word Tour. Pierwsze 15 km mija mi bardzo szybko z Andrzejem u boku, w tym czasie mijamy dwa punkty kontrolne, na ostatnim punkcie Andrzej wybiega nieco szybciej i ginie mi z pola widzenia. Dalej biegnę sam, ale niezbyt długo po krótkiej chwili spotykam Marcina Centrowskiego Ultrasa z Szymbarka, rozmowa na punkcie i częste mijanie się na trasie spowodowały, że cały bieg mieliśmy ze sobą kontakt. Z Mont Favore 5 km zbiegiem pędziliśmy do pierwszego punktu żywieniowego z ciepłym posiłkiem w Lac Combal. Lepiej wyposażonego punktu nie można sobie wyobrazić: kawa, herbata, cola, ciasto, rosół, sery, salami, każdy znajdzie coś dla siebie. Punkt staram się zaliczyć dość szybko, uzupełniam plecak w wodę, wypijam kubek rosołu, zrobiło się gorąco, więc demontuję z siebie zbędną garderobę i dalej na szlak, znów strome podejście 5 km na Col Chavannes mija mi szybko. 

Częściowe rozebranie się okazało się nietrafionym pomysłem, nagle zerwał się wiatr, a z bezchmurne wcześniej niebo zrobiło się ponure i szare. Minęło kilka minut jak zaczął padać deszcz i jednoczesny spadek temperatury z 30 st. na zaledwie trochę ponad 10 st. spowodował, że kurtkę bardzo szybko miałem na sobie. Kontroluję czas na zegarku, wszystko zgodnie z planem.

Bieg chciałem ukończyć w 22 h, a w najgorszym wypadku zmieścić się w 24 godzinach. Zegarek pokazuje mi, że mam prawie godzinę zapasu do planowanego czasu, a przede mną 10 km zbiegu do Alpetta, gdzie złapię dodatkowe minuty zapasu. Po zbiegnięciu w dół pomiar czasu i kolejna góra do pokonania, 7 km podejściem do Col du Petit St Bernard. Na górze czeka na mnie kolejny punkt żywieniowy i granica francusko-włoska. Na punkcie wypijam gorącą herbatę, dolewam izotonik do plecaka i w drogę. W nogach mam 36 km (2100 m up) i czuję się jakbym dopiero zaczął biec. Przede mną 15 km zbiegu (1300 m down). Tak długiego zbiegu jeszcze nigdy nie biegłem, zastanawiam się jak wytrzymają to moje nogi, biegnę w dół w tempie swobodnym, nie jest to sprint ale szacowany czas dotarcia na metę cały czas maleje, biegnę już z 1,5 godzinnym zapasem. Zbieg jest przyjemny dla stopy, żadnych kamieni, dziur, konarów, szeroka szutrowa ścieżka.

Na 45 km moja prawa kostka wykręca się do wewnątrz, zaliczam wywrotkę.

Nie przejmuję się tym, wstaje, otrzepuję się i biegnę dalej, nawet nie obejrzałem kostki, dojrzałem tylko krew na kolanie, ale to nic poważnego. Wiem, że takie wykręcenie pewnie jeszcze kilka razy mi się przydarzy podczas tego biegu. Najczęściej takie skręcenia kończą się kilkuminutowym bólem, który mija w ciągu jednego kilometra. Tym razem ból różnił się od dotychczasowych przeciążeń stawu skokowego. 

Z każdym kilometrem ból nasilał się i obejmował coraz większą część nogi. Dotarłem do 51 km, z punktem żywieniowym. Zrobiłem trochę dłuższy postój. Zjadłem gorący posiłek, uzupełniłem plecak, zaliczyłem ponowną kontrolę sprzętu obowiązkowego. Tym razem kontroli podlegały ciepłe spodnie, telefon komórkowy, koc termiczny. Podczas wyciągania sprzętu podlegającemu kontroli, kątem oka widzę, że kostka jest mocno spuchnięta, postanowiłem, że wezmę tabletkę przeciwbólową, którą powinienem mieć w plecaku. Dopada mnie złość, tabletki przeciwbólowe musiałem zgubić przy wyciąganiu kurtki z plecaka, przeszukałem wszystkie kieszonki i tabletek nie znalazłem.

Trudno, biegnę dalej.  

Na kolejnym punkcie, za 18 km mam w depozycie aspirynę, działa przeciwbólowo i przeciwzapalnie, powinna trochę złagodzić ból. Zaczynam kalkulować sumę przewyższeń i już po chwili wiem, że to co najtrudniejsze dopiero zacznie się, pokonałem prawie połowę dystansu, a suma przewyższeń odpowiada 35% całości. Dotarcie do kolejnego punktu było jednym z trudniejszych etapów tego biegu. 18 km podejście z kilkoma krótkimi akcentami zbiegowymi. Ten odcinek całkowicie znokautował moją kostkę. Ból odczuwałem już nie tylko w kostce ale promieniował na piszczel, łydkę, kolano i kończąc się na biodrze. Wiedziałem, że na kolejnym punkcie poza aspiryną muszę zaliczyć punk medyczny i unieruchomić staw skokowy.

Moje tempo spowolniło, zapas czasu, który zrobiłem w pierwszej części biegu szybko zaczął się kurczyć. Coraz częściej byłem wyprzedzany, o szybszym zbieganiu mogłem zapomnieć. 8 km przed kolejnym punktem nagle zaczęło grzmieć, błyski piorunów w oddali, znów zaczyna padać deszcz. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że deszcz będzie mi towarzyszył przez najbliższe godziny. Przemoczony dotarłem do punktu na 71 km, punktu z gorącym posiłkiem i moim przepakiem z aspiryną. Nie jem, nie przebieram się, od razu udaję się do namiotu medycznego prosząc o pomoc.

Po wejściu do namiotu nie wierzę w to co widzę, prawdziwy szpital polowy.

Kilku biegaczy śpi opatulonych w ciepłe koce, w drugiej części namiotu widzę jak skręcający się zawodnik wymiotuje do jakiegoś pojemnika, łóżko naprzeciwko podolog usuwa już naderwanego paznokcia zawodnikowi ze Stanów Zjednoczonych. Mnie przejął fizjoterapeuta z Japonii, przyjechał do Francji dwa miesiące wcześniej tylko ze względu na swoją charytatywną pomoc na UTMB. Fizjoterapeuta pomógł położyć mi się na łóżko, zdjął buta i skarpetkę. Kostka swoimi wymiarami mocno odbiegała od drugiej kostki, powiedziałem tylko, ze boli mnie mocno kostka o kolanie i biodrze nawet nie wspominałem.

Wolontariusz z Japonii wezwał francuską lekarz, która najprawdopodobniej była szefem punktu medycznego. Po oględzinach mojej kostki z ust lekarz padają słowa „Your race over here”. Nie słucham dalej jej wypowiedzi, tłumacze, że nie ma możliwości żebym nie ukończył tego biegu, znów przez głowę przeleciały mi wszystkie przygotowania do tego biegu, biegi kwalifikacyjne. Muszę skończyć ten bieg, nie dopuszczałem innej możliwości. Wiedziałem, że kiedyś przyjdzie taki dzień, w którym trzeba podjąć tą trudną decyzję o zejściu z trasy, kiedyś nawet o tym pisałem w relacji z innego biegu, ale dlaczego miałbym schodzić akurat na najważniejszym dla mnie biegu. Do rozmowy wtrącił się fizjoterapeuta, zaproponował usztywnienie kostki i pozostanie w punkcie do świtu, wówczas jeżeli będę czuł się na siłach wolnym tempem będę mógł kontynuować bieg. Lekarz przystanął na propozycję wolontariusza.

Teraz na niczym nie zależało mi bardziej, jak na najszybszym opuszczeniu punktu medycznego. Wiedziałem, że numer startowy nadal wisi na moim pasie, wiec nie miałem zamiaru czekać do poranka, żeby kontynuować bieg. Po opuszczeniu namiotu medycznego udałem się do namiotu obok, w którym zdeponowany był mój depozyt, mieściło się miejsce odpoczynku i gorący posiłek. Odległość między namiotami to zaledwie 20-30 metrów. Podczas przejścia zderzyłem się z zimnym powietrzem, zacząłem cały drżeć, szczęka dygotała mi na tyle mocno, że miałem problem z odbiorem worka z moimi rzeczami. Nigdy nie trzęsło mną tak bardzo z zimna, miałem trudności z mową, ściągnięciem z siebie mokrego stroju. Miałem chwilę zwątpienia, czy oby na pewno dam radę, zbliżała się godzina 22, a przede mną cała noc w górach.

Po upływie około 20 minut udało mi się przebrać, założyłem na siebie wszystko to co miałem, dwie pary spodni, ciepłą bluzę – nie rękawki, kurtkę, czapkę i rękawiczki. Powoli czuję, że zaczynam się rozgrzewać. Podczas spożywania gorącego posiłku spotykam biegaczkę z Polski, opowiadam jej o kontuzji i problemie w punkcie medycznym. Kończąc rozmowę oddała mi swoje lekki przeciwbólowe, mówiąc, że mi bardziej mogą się przydać. Po zjedzeniu gorącego spaghetti i zażyciu tabletki przeciwbólowej byłem gotowy do wyjścia na trasę biegu. W punkcie spędziłem prawie 1,5 godziny. Po wyjściu z namiotu zapytałem sędziego ile km jest do następnego punktu kontrolnego. Z uśmiechem na twarzy odpowiedział, że przede mną 10 km podejścia. 

To były trudne 10 km, niska temperatura i nieprzerwanie padający deszcz. Na szlaku wiele strumyków do przeskoczenia, nie za każdym razem udaje mi się dolecieć do drugi brzeg potoku mocząc całego już mokrego buta. Im wyższa wysokość, tym szlak trudniejszy, miejscami droga zamieniała się w błotną rzekę, z każdym krokiem stopa prawie po kostkę zanurzała się w błocie.

Znów dopadły mnie czarne myśli, może mogłem zostać na ostatnim punkcie do rana albo zrezygnować z biegu i w ciepłym busie wrócić do domu w Chamonix. Moje morale spadły bardzo nisko, ok. 2 w nocy dotarłem do punktu kontrolnego, na którym była tylko woda i pomiar czasu. Znalazłem ławkę w jakiejś stodole obok schroniska, w którym wszyscy już spali. Postanowiłem, że muszę chwilę odpocząć, nawet udało mi się zdrzemnąć jakieś 10-15 min. zwinięty w kłębek, obudziło mnie zimno. Wiedziałem, że muszę wstać i szybko ruszać zanim przemarznę na kość.

Musiało to komicznie wyglądać, gdy poderwałem się z ławki z pozycji embrionalnej i od razu ruszyłem wolnym truchtem na szlak. Dalsza część nocy minęła w walce z błotem i deszczem, przestałem myśleć racjonalnie, zacząłem obierać sobie mniejsze cele, meta zeszła na drugi plan, a priorytetem stało się wytrwać do wschodu słońca, kolejnego punktu.

Drugie życie na biegu dostałem w kolejnym punkcie, mój telefon komórkowy po prawie 10 godzinnym trybie offline odzyskał zasięg, zasypała mnie masa wiadomości na whatsapp, messenger, smsy. Ogromna dawka motywacji, nie spodziewałem się, że tyle osób śledzi mój bieg na żywo.

Morale i wola walki znów na najwyższym poziomie.

Na niebie widoczny jest już brzask. Pomimo bólu całej nogi, zaczynam truchtać, powoli ale do przodu. Po kilkudziesięciu minutach wbiegam do małej miejscowości, trasa wyłożona kamieniem i asfaltem, warunki do biegania jakich nie było przez ostatnie kilka godzin. Wszystko zaczyna dziać się znacznie szybciej jak w nocy. Latarkę mogłem spakować już do plecaka gdyż była zbędna na głowie. Udało mi się przyśpieszyć, zaczynam wyprzedzać innych uczestników. Wiem, że meta jest już w zasięgu ręki. Wbiegam na przedostatni punkt, szybkie uzupełnienie plecaka, gorąca kawa, ściągam z siebie ciepłe ubranie, wreszcie przestał padać deszcz. Mam 16 km do ostatniego punktu, który jest w Chamonix. Punkt ogarniam ekspresowo.

Najbliższe 16 km to łącznie trzy podejścia o sumie przewyższenia ponad 1000 metrów. Próbuję wejść żwawo w towarzystwie biegacza z Grecji, Puerto Rico i biegaczki z Ukrainy. Wszyscy w czwórkę wspieramy się na stromym podejściu, wydaje się nam, że robimy to bardzo szybko, każdemu z nas brakuje tchu, a za nami zbliża się francuska turystka, która ostatecznie nas wyprzedziła, całe szczęście tylko na chwilę.

Z naszej czwórki pierwszy dotarłem na trzeci szczyt. Teraz zbieg do punktu w Chamonix kilkoma niebezpiecznymi miejscami, takimi jak most linowy nad wodospadem i skalisty odcinek z łańcuchami, a później już tylko wymarzona meta. Ostrożnie pokonuje niebezpieczne miejsca, mijam kolej górską i od tego momentu trasa jest już mi znajoma, są to miejsca które widziałem podczas zwiedzania Chamonix.

Po chwili wbiegam na asfaltowy zbieg do doliny Chamonix, na którym wyprzedzam kolejne kilkanaście osób. Wbiegam do ostatniego punktu, miałem się nie zatrzymywać, ale przy wyjściu z punktu zapytałem jak daleko jest do mety. Zdziwiony usłyszałem, że 8 km. 8km po Chamonix? Zaskoczyło mnie, że Chamonix jest tak duże, wróciłem do punktu napić się Coca Coli, punkt odhaczony w 30 sekund. Ostatnie 8 km do mety, w porównaniu z cała trasą można powiedzieć, że końcówka jest płaska. Ostatni odcinek biegnę najszybciej jak mogę, przechodnie zatrzymują się biją brawa, wystawiają dłonie do przybicia piątki, samochody przejeżdżające w pobliżu klaksonami zagrzewają do jeszcze większego wysiłku. Zbliżam się do centrum miasta, kibiców przybywa, wszyscy gratulują i biją brawo. Chyba dopada mnie euforia bo przestaje czuć zmęczenie, ból, do mety zaledwie 3 km.

Na ostatnim 8 km odcinku wyprzedzam 50 osób. Na metę wbiegam z czasem 28:22:34 zajmując 764 miejsce na 2000 startujących.

Meta w Chamonix na UTMB to najpiękniejszy finisz jaki przeżyłem.

Można odnieść wrażenie, że wszyscy zgromadzeni tam ludzie czekają tylko na ciebie. Nie brakuje też polskich okrzyków, na mecie spotykam Marcina, który wraz z rodziną i suportem celebruje swój finisz.

Pierwsze minuty po przekroczeniu linii mety, nie do końca byłem świadomy to co dzieje się wokół mnie, stałem okrutnie zmęczony z wylewającą się kostką z buta i czekałem nie wiem sam na co.

Z jednej strony jestem bardzo szczęśliwym finiszerem TDS, ale w głębi mnie zastał jakiś niedosyt, start na który uważałem się za bardzo dobrze przygotowanego okazał się walką o przetrwanie nocy. Analizując później statystki biegu prawie 500 biegaczy nie ukończyło tego biegu i większość z nich nie poradziła sobie z nocnym kryzysem, tak więc mimo kilkugodzinnego poślizgu na mecie spełniłem swoje marzenie i ukończyłem bieg z cyklu Ultra Trail Word Tour tzw. Pucharu Świata w Sky Running.

Biegi na dystansach UTMB, TDS i CCC należą do najbardziej prestiżowych zawodów biegów górskich na Świecie, a miejsce w którym są rozgrywane stawia ja w czołówce najtrudniejszych biegów.     

Jadąc do Chamonix myślałem sobie się, że kończąc jeden z biegów długich na UTMB wrócę całkowicie spełniony ze zrealizowanymi wszystkimi biegowymi planami i spełnionym marzeniem. Zakładałem nawet, że to może być mój ostatni start w biegu na dystansie powyżej maratońskiego. Po przekroczeniu linii mety wiedziałem, że muszę jak najszybciej odpocząć, wyleczyć kontuzję – skręcenie kostki okazało się złamaniem szczytu kostki bocznej i wracać do treningów. Zdobyty ogromny bagaż nowego doświadczenia sprawił, że poczułem się jakbym to zrobił pierwszy raz i nie mogę doczekać się kolejnego startu.

Chcę biegać jeszcze wyżej i jeszcze dalej.

Dziękuję za wsparcie przed startem, za wiadomości, które od Was otrzymałem w trakcie biegu, one naprawdę postawiły mnie na nogi. Dziękuję za doposażenie mnie w sprzęt, który był mi niezbędny. Dziękuję za porady, podpowiedzi zwłaszcza te dotyczące wyników krwi i suplementacji. Dziękuję wszystkim pomagającym mi w przygotowaniach do startu. Do zobaczenia na ścieżkach biegowych. 

Finiszer TDS Sebastian Szotowicz