Karpacz
06-08 marca 2020 r.

Dystans: 57 km
Przewyższenie: 2400 m
Czas: 7 h 19 min 51 sekund
Miejsce: 57/435


Hej!

Minął już drugi tydzień od Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego i aby tradycji stało się zadość pora na krótką relację.

Po przyjeździe do Karpacza w piątek był czas, żeby udać się do biura zawodów i odebrać pakiet startowy. Na miejscu można było spotkać starych znajomych, a także dowiedzieć się, że trasa w ostatniej chwili zostaje wydłużona do ponad 57 km. Następnie powrót do pokoju, odsłuchanie obowiązkowej odprawy, a także szykowanie sprzętu obowiązkowego, pakowanie plecaka i ostatnie chwilę na zastanowienie jak rozplanować bieg logistycznie.

W sobotę sprawdzanie sprzętu obowiązkowego u każdej osoby przed wsiadaniem do autobusu i o 6.30 ruszamy z Karpacza na start do Jakuszyc. Oczywiście w Karpaczu i w Szklarskiej śniegu brak, natomiast w Jakuszycach już jest go pod dostatkiem. Jeszcze tylko informacja od organizatora o opóźnieniu startu o 15 minut, ostatnie rozmowy i o 7:45 ruszyliśmy na trasę. Plan był taki że biegniemy razem ze Sławkiem, a później zobaczymy jak będzie.

Postanowiłem ruszyć dosyć mocno zgodnie z radami doświadczonych osób, które już ZUK-a kończyły. To była dobra decyzja, po około 2 km trasa wpadała na zielony szlak w kierunku hali Szrenickiej. Był to single track, po bokach którego były zaspy, co powodowało praktycznie brak możliwości wyprzedzenia, następnie zbieg przez las w głębokim śniegu i pierwsza wywrotka. Później ostro pod górę na Szrenicę i..od tego momentu zaczęła się zabawa…

Omijam pierwszy punkt odżywczy, by nie tracić czasu (9 km). Sławek został gdzieś niżej, natomiast Sylwia świetnie radzi sobie pod górę i mnie wyprzedza o dobre kilka metrów. Po wbiegnięciu na grań okazało się, że to będzie naprawdę zimowy bieg, ostry boczny wiatr i sypiący śnieg nie ułatwiał zadania, do tego śnieg który już leżał był zmrożony tylko miejscami, więc noga zapadała się z każdym krokiem. W pewnym momencie, jakieś 3 osoby przede mną ,człowieka zwiało z grani i wylądował w zaspie…

Po kilkunastu km w takich warunkach mogliśmy chwilę „odpocząć” podczas zbiegu na stronę czeską, tam na zbiegu wyprzedzam Sylwię i w sumie do drugiego punktu w Odrodzeniu tak wygląda bieg, że ona mnie odstawia na podbiegach (jest na prawdę mocna), a ja ją doganiam na zbiegach. Jest ktoś znajomy, jest element rywalizacji i jest fajnie. Przed Odrodzeniem (24 km) odwracam się i widzę z tyłu Sławka (przynajmniej tak wtedy myślałem) decyduję się jednak wejść chociaż na chwilę do schroniska, mimo że uzgadnialiśmy, że omijamy również i ten punkt. W środku spotykam Sylwię, po krótkiej rozmowie ruszamy razem dalej. W pewnym momencie moja współtowarzyszka upada, GOPR zabiera ją na punkt, a ja biegnę dalej martwiąc się czy Sylwia będzie mogła kontynuować bieg oraz zastanawiając się jak daleko przede mną jest Sławek.

W tym momencie zostaję sam na trasie, nikogo przede mną ani za mną, warunki jeszcze się pogorszyły, czuję się jak na innej planecie, wkoło biel i szum wiatru.. trasa cały czas pod górę.. Trwało to od 24 do 32 kilometra, to był moment największej próby i największego kryzysu.

Dobiegam jednak do Domu Śląskiego, w środku ciepła zupa i ruszam dalej z myślami, że jeszcze tylko Śnieżka i trzeba szybko uciekać z tego lodowego piekła. Oczywiście z tego wszystkiego zapomniałem założyć nakładek z kolcami na buty więc robię to przed samym szczytem. Samo wejście to istna masakra, ciągły wiatr z lewej strony spowodował że nic nie widzę na lewe oko, prawe otwieram tylko co jakiś czas, ponieważ wiatr jest tak silny, że zamienia śnieg w lodowe, kujące sople.. I tak po kilku minutowej wspinaczce po łańcuchach wreszcie zdobyta Śnieżka (temperatura odczuwalna około – 20 stopni podobno).

Teraz ostry zbieg na krechę z góry, oczywiście przez zamieć nie widać nawet oznakowania trasy, na szczęście widzę lampkę biegacza przede mną i trzymając się tego punktu ciśniemy w dół. Około 40 km na zbiegu wyprzedza mnie znajoma sylwetka (kolega Piotr, z którym podczas ultrakotliny 80 km zajęliśmy wspólnie 2 miejsce) zastanawiam się co jest nie tak, ale nie decyduję się go gonić, jeszcze kilka trudnych km przed nami..

Po dobiegnięciu na przełęcz Okraj (42 km) mam tak skostniałe dłonie że nie mogę ściągnąć nakładek z butów, na szczęście wolontariusze spisują się na medal. Od tego momentu rozpoczyna się zbieg, postanawiam trochę podkręcić tempo z myślą że może uda się jakoś jeszcze dogonić Piotra lub Sławka. Wyprzedzam kilku zawodników, później rozpoczyna się ostatnia większa góra, o dziwo podczas tego podbiegu również przesuwam się sukcesywnie w górę stawki mimo że większość biegaczy ma kije a ja swoje zostawiłem w domu.

Gdy rozpoczyna się zbieg wiedziałem że już nie stracę miejsca a mogę tylko zyskać. Doganiam Piotra, który ma kryzys, chwila rozmowy i pędzę dalej (tempo około 4:15 na km). Po wbiegnięciu do Karpacza już słychać metę, kibiców ale wciąż trasa wije się pagórkami. Dopiero po wbiegnięciu na deptak można być pewnym że to ostatnia prosta. Na niej decyduję się na ostry finisz ponieważ sekundy dzielą mnie od złamania 7 h i 20 minut. Ostatecznie się to udaje i z czasem 7 h 19 minut i 51 sekund kończę bieg na 57 pozycji.

Na mecie okazuję się, że Sławek jeszcze biegnie, a ja jestem pierwszy z ekipy, którą wystartowaliśmy. Po kilku minutach bieg kończy Piotr , który oświadcza się swojej narzeczonej (jeszcze raz podwójne gratulacje). Następnie na metę ku mojej radości wpada Sylwia, a tuż za nią Sławek ogromny szacun za wolę walki i wyniki, które w takich warunkach są na prawdę świetne. Gratulacje również dla Bartka i Pawła, którzy również ukończyli ten ciężki bieg.
Dla mnie ten bieg był chyba najcięższym w jakim brałem udział, był powrotem po kontuzji, miejscem gdzie mogę zdobyć nowe doświadczenie i przesunąć kolejne (własne) granice..

Jak to mówił Andrzej Zawada „Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami, przeżywający klęski i zwycięstwa. I wtedy, gdy coś z tych przeżyć zabiera ze sobą w doliny..”  Właśnie to jest świat ultra i właśnie tak zapamiętam Zimowy Ultramaraton Karkonoski 2020..

P.S.
Klimat tego biegu jest nie do opisania. Dla tych co nie wiedzą: jest to bieg imienia Tomka Kowalskiego (himalaisty który zginął podczas zejścia z Broad Peak). Mocno zaangażowani są jego rodzice (tata stoi przez cały bieg na Śnieżce i przybija każdemu piątkę, mama podaje zupę w Domu Śląskim, oboje są obecni na dekoracji) . Organizatorem jest między innymi narzeczona św. p. Tomka, a późniejsza impreza z koncertami tworzy niesamowity klimat. Jeszcze dwa tygodnie temu zarzekałem się, że nigdy więcej.. cóż dzisiaj już nie jestem tego taki pewien.

Radosław Ozimkiewicz