Przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego to prawdziwe wyzwanie, szczególnie jeżeli zaplanuje się pokonanie trasy na raz. To okazja do przeżycia niezwykłej
przygody, sprawdzenia własnych sił i poznania wielu ciekawych miejsc.
Główny Szlak Beskidzki to najdłuższy górski szlak w Polsce. Prowadzi głównym łańcuchem całej polskiej części Beskidów z Ustronia do Wołosatego, łącząc Beskid Śląski na zachodzie z Bieszczadami na wschodzie. Jego łączna długość wynosi około 500 km.
Szlak przebiega przez prawie wszystkie grupy górskie polskich Beskidów, pozwala poznać panoramy z wielu najwyższych szczytów, poczuć przyjazną atmosferę
schronisk, a w lecie baz namiotowych, jak również zwiedzić kilka parków narodowych, wiele rezerwatów, drewnianych kościołów i cerkwi. Pokonanie szlaku
to zarazem rzucenie wyzwania zmęczeniu, błotu, słońcu, a może nawet śniegowi i wichurom. Pokonanie trasy od kropki do kropki zapewni przeżycia i wspomnienia na długi czas – Agata Hanula – Wydawnictwo Compass.
Powyższego wyzwania podjął się wraz z kolegą Przemkiem nasz klubowy długodystansowiec Sebastian Szotowicz. W dwójkę postanowili pokonać szlak biegiem w formule bez supportu. Sebastian lubiący pisać o swoich górskich wyzwaniach, tym razem również dzieli się z nami swoimi przeżyciami.
Połowa września dzwoni telefon. Dzwoni Przemo, słuchaj mam trochę wolnego w październiku i chciałbym zrobić Główny Szlak Sudecki i Główny Szlak Beskidzki tydzień po tygodniu. Lecisz któryś ze mną? Na początku zaniemówiłem, ale jak? Już? tak szybko? W październiku, zimno, ciemno. Nie dam rady. Odmówiłem, ale nie mogłem przestać o tym myśleć. GSB, ten najdłuższy szlak turystyczny w Polsce od kilku lat był moim marzeniem, bez względu na to czy miałbym go pokonać biegowo, trekkingiem, solo czy z kimś. Właśnie w tym momencie jest świetna okazja zamiany marzenia w czyn i to w towarzystwie starego wyjadacza czerwonego szlaku (Przemek kilkukrotnie już próbował swoich sił na tym szlaku). Po trzech dniach oddzwaniam do Przemka i deklaruję swoją gotowość na wspólne pokonanie głównego szlaku beskidzkiego w kierunku z zachodu na wschód, czyli z Ustronia do Wołosate. Kilka dni później spotkaliśmy się omówić plan, trasę i całą logistykę związaną z naszą biegową przygodą. Od tego czasu wszystko zaczęło kręcić się wokół GSB.
Czas przygotowań szybko minął i 17 października 2022 o godzinie 5:15 z plecakami ważącymi około 11kg ruszyliśmy z Ustronia na ponad 500km przygodę biegową prowadzącą przez Beskid Śląski, Beskid Żywiecki, Gorce, Beskid Sądecki, Beskid Niski, Bieszczady.
Dzień 1. Początek
Ustroń – Stacja Turystyczna Abrahamów. Dystans 64km
Początek naszej wyprawy postanowiliśmy zacząć spokojnie, bez szarpania się na długie, szybkie bieganie, daliśmy sobie czas na adoptowanie się organizmu do wysiłku i ciężaru plecaka. Początek szlaku to podejście na Równicę i Czantorię. Nie są to jakieś wysokie szczyty jednak ich stromość wywołuje rumieńce na twarzy. Po pokonaniu dwóch pierwszych podejść słońce wschodzi ponad horyzont i w całej okazałości prezentuje nam się piękna polska złota jesień. Bezchmurne niebo, temperatura około 15 st. C., ale wietrznie. Porywiste podmuchy na grzbietach Beskidu Śląskiego nie pozwoliły na zbyt długie przerwy w miejscu lub rozebranie się do krótkiego rękawka. Pierwszą parominutową przerwę zrobiliśmy w Schronisku na Stożku, szybkie nawodnienie i ruszamy dalej. W schronisku Przyslop pod Barania Górą, na około 40km robimy dłużą pauzę tzw. obiadową. Ładujemy węglowodany i uzupełniamy zapasy w plecakach. Po około 40 minutach ruszamy dalej w kierunku Węgierskiej Górki, to pierwsze mijane przez nas miasteczko, które umożliwia uzupełnienie ekwipunku w aptece, żabce itp. Z Węgierskiej Górki zaliczamy ostatnie podejście do Stacji Turystycznej w Abrahamowie, w której postanawiamy przenocować. Na miejsce docieramy chwilę przed zachodem słońca. Czuję się trochę zmęczony i martwią mnie obolałe plecy i łydki. Zlanie nóg lodowatą wodą pod prysznicem przyniosło nieco ukojenia. Nikt z nas nie myśli o pozostałym dystansie, myślimy tylko o celu na kolejny dzień i 100% jego realizacji. Czas przeznaczony na regeneracje mija bardzo szybko. Kolacja, uzupełnienie plecaka na następny dzień, pranie, ładowanie elektroniki, sprawdzenie pogody i jest już godzina 22 z minutami. Ustawiamy budziki na 3:50 i o 5:00 planujemy wystartować na kolejny etap.
Dzień 2. Rozmowy w schronisku.
Stacja turystyczna Abrahamów – Schronisko na Hali Krupowej. Dystans 60km
Wyłączam budzik, otwieram oczy i próbuję sprawdzać stan moich nóg. Po kolei zaczynając od poruszania stopami, przechodząc do zgięcia nóg w kolanach i następnie wstaniu z łóżka, w ten sposób oceniam poziom mobilności i bólu. Taka procedura wstawania towarzyszyła mi do końca naszej wyprawy. Ku mojemu zdziwieniu, nogi w świetnej kondycji, bez żadnych oznak wcześniejszego bólu łydek i innych dolegliwości. Koszulki wyprane dzień wcześniej nie wyschły całkowicie więc muszą doschnąć na nas. O 5:00 ruszamy na szlak i drugi dzień zaczynamy podejściem na Rysiankę. Na Przełęczy Pawlusia zaczyna robić się brzask, a to oznacza, że na Rysiance zastanie nas wschód słońca. Pędzimy dalej w Kierunku Hali Miziowej i w tamtejszym schronisku zatrzymujemy się na miskę pomidorówki i gorącą herbatę. Z Hali Miziowej zbiegamy do Przełęczy Glinne następnie dobiegamy do Markowych Szczawin, w których zamawiamy po dwa dania obiadowe, uzupełniamy bidony. Stąd zaczynamy wchodzenie na Babią Górę (Diablak) 1723m n. p. m. najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego i całego Głównego Szlaku Beskidzkiego. Babia Góra znana jest z niepogody i trudnych warunków. Dla nas tym razem była łaskawa, poza wiatrem, który występuje wszędzie na takiej wysokości nic nie można było jej zarzucić. Piękne widoki na Tatry i garstka turystów na szczycie. Jesteśmy bardzo zadowoleni, widoki ze szczytów traktujemy jako nagroda za włożony wysiłek. Po napawaniu się krajobrazami z Diablaka zaczynamy zejście do Przełęczy Krowiarki. Na tym odcinku część głównego szlaku beskidzkiego z powodu remontu jest zamknięta. W tym miejscu musieliśmy zboczyć z czerwonego szlaku i Sokolnika zejście do Przełęczy Krowiarek kontynuowaliśmy zielonym, później niebieskim szlakiem przez Szkolnikowe Rozstaje. To było bardzo trudne, techniczne zejście. Mięśnie czworogłowe mocno dały popalić. Przez obejście szlaku dołożyliśmy dodatkowe 2 km dystansu. Z P. Krowiarki zostaje nam ostatnie podejście do Hali Śmietanowej i zbieg do Schroniska PTTK na Hali Krupowej. Na odcinku pomiędzy Głowniakiem, a Policą poznajemy Jacka, który ruszył z Ustronia dzień przed nami i zamierza przejść cały szlak na raz do dnia, w którym przestawiamy zegarki na czas zimowy. Wdaję się w dyskusję z Jackiem o różnych przeżyciach na szlaku, w górach, o trudnościach na trasie, w ten sposób mija nam godzina szybkiego marszu. Na chwilę rozstajemy się z Jackiem i przyśpieszamy krok do schroniska. Chcąc skorzystać z bufetu w schronisku musimy dotrzeć do niego do godziny 19. Zdążyliśmy chwilę przed zamknięciem bufetu, ale już po zachodzie słońca. Schronisko PTTK na Hali Krupowej to małe schronisko, poza nami nocuje tam jeszcze czterech innych turystów robiących przejście GSB. Pomimo sporego zmęczenia siedzimy przy stole i rozmawiamy, dzielimy się naszymi doświadczeniami i przyjmujemy sugestie od innych. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie 65 letnie małżeństwo, które postanowiło pokonać GSB w kilku etapach. Zmęczony, tym razem z obolałymi mięśniami czworogłowymi i plecami zasypiam.
Dzień 3. Zatrybiło
Hala Krupowa – Studzionki (u p. Eli). Dystans 62km.
Godzina 3:50 dzwoni budzik, ta sama procedura kontroli mobilności i bólu co dzień wcześniej. Jestem zaskoczony, bo od pasa w dół nic mnie nie boli, ale dokucza mi ból głowy. W schronisku nie ma ogólnodostępnego czajnika, a właśnie dziś był wyjątkowo potrzebny, żeby móc napić się mocnej kawy. Obolała głowa to skutek nagłej zmiany pogody, na zewnątrz pada deszcz, temperatura mocno spadła, a w powietrzu unosi się miejscami gęsta mgła. Pomimo słabych warunków atmosferycznych na szlak wychodzimy planowo o godz. 5:00. W taką pogodę nie ma miejsca na powolne wkręcenie się na obroty. Ruszamy szybko i już po kilometrze zbaczamy ze szlaku. Światło z latarek czołowych odbija się w gęstej mgle i ogranicza widoczność, nie zauważyliśmy zakrętu i znaku na słupku. Gdyby nie wgrany track do zegarka nie wiem, gdzie byśmy zawędrowali. Cofnęliśmy się na szlak i dalej próbujemy, ile sił biec w kierunku czerwonej kropki. Po około 30 min biegu deszcz zaczął przybierać na sile i w pobliskiej wiacie turystycznej postanowiliśmy ubrać na siebie dodatkową warstwę przeciwdeszczową. Wbiegamy do Jordanowa, deszcz ustępuje, a niebo przejaśnia się. Optymistycznie patrzymy na pogodę na pozostałą, długą jeszcze część dnia. W Jordanowie ściągamy z siebie warstwę ceratową licząc, że co miało padać już się wypadało. Mijamy kawiarnię z bardzo miłą obsługą. Baristka widząc, że pokonujemy Główny Szlak Beskidzki oferuje nam dużą podwójną kawę w cenie jednej małej. Wiedziałem, że tak miły gest i ogromny kubek kawy uśpi ból głowy. Tak się stało, po opiciu się kawami dopada nas tzw. „głupawka” żartujemy sobie z wszystkiego co przyjdzie nam do głowy, głośno się przy tym śmiejąc. Z tak dobrym nastrojem mija nam odcinek z Jordanowa do Rabki-Zdrój. W mijanym sklepie uzupełniamy nasze bidony i zaczynamy podejście na najwyższy szczyt Gorców – Turbacz 1310 m n.p.m. Na tym podejściu czuję, że trzeci dzień to „dzień konia”. Nie czuję żadnego zmęczenia, plecy przyzwyczaiły się do ciężkiego plecaka, a tempo szybsze jak w poprzednich dniach. W Schronisku na Turbaczu robimy przerwę obiadową i chwilowy odpoczynek. Ze schroniska przyjemnym zbiegiem podążamy przez Przełęcz Knurowską do Studzionek. To miejsce polecił nam Jacek, którego poznaliśmy dzień wcześniej. Agroturystyka u Pani Eli to było idealne miejsce na odpoczynek. Gorczańscy górale, sprawili, że poczuliśmy się jak wnuki u ukochanej babci na obiedzie. Dwudaniowy obiad był tak potężny i smaczny, że postanowiłem trochę zostawić na śniadanie, szkoda było zjeść to wszystko na raz. Bardzo miła domowa atmosfera i góralska gwara zapisała to miejsce w mojej pamięci, jako miejsce, do którego muszę wrócić na trochę dłużej. Od Jordanowa, przez cały dzień udaje nam się przebiec bez deszczu, ale na horyzoncie cały czas widzieliśmy deszczowe chmury, które pokazały swoje oblicze jak my już odpoczywaliśmy. Całą noc pada deszcz.
Dzień 4. Wschód słońca.
Studzionki – Krynica-Zdrój (GOPR). Dystans 81km.
Dzisiaj wstaję bez budzika, chyba przyzwyczaiłem się do wstawania w środku nocy. Po kilku godzinnych deszczu niebo gwiaździste, ale zimno. Na śniadanie dokańczam wczorajszą obiadokolację i dojadam resztki jedzenia z plecaka. Tradycyjnie o 5:00 ruszamy na szlak. Długie podejście na Lubań rozgrzewa nas na tyle, że nie czujemy niskiej temperatury, dopiero oszronione liście i kamienie uświadamiają nas, że temperatura jest poniżej 0 st. Po wczorajszym „dniu konia” dzisiaj postanawiamy wydłużyć dzienny dystans. Podczas podejścia na Lubań nikt z nas nie wiedział, że za chwilę przydarzy nam się jeden z najpiękniejszych wschodów słońca jakie kiedykolwiek przyszło nam oglądać w górach. Wchodząc na szczyt zaproponowałem Przemkowi, żebyśmy weszli na wieżę widokową i pocieszyli trochę oczy. Pierwsza myśl Przemka była, że żartuję, bo było bardzo mgliście i z wieży widokowej niewiele pewnie będzie widać. Mimo to udało się go przekonać i wspięliśmy się na wieżę. Okazało się, że szczyt wieży znajdują się nad warstwą chmur, tak samo jak Tatry.
Ten widok mocno podładował nasze baterie. Z Lubania długim, biegowym odcinkiem dobiegamy do Krościenka nad Dunajcem. Ta miejscowość ma swój urok i bardzo mi się podoba, lecz nigdy nie mam czasu jej zwiedzić. W Krościenku planujemy zjeść coś ciepłego, ale kończy się na drożdżówkach zjedzonych przed sklepem spożywczym, gdyż mijane karczmy i restauracje są jeszcze nieczynne. Po skonsumowaniu drugiego śniadania opuszczamy Krościeńko nad Dunajcem i jednocześnie Gorce, wchodzimy w kolejne pasmo górskie jakim jest Beskid Sądecki. Zaczynamy wspinaczkę na Radziejową 1266 m n.p.m. najwyższy szczyt wspomnianego Beskidu. Podejście na tyle mocno podnosi temperaturę naszego ciała, że pozbywamy się z siebie trzeciej warstwy odzieży. Po drodze mijamy schronisko na Przechybie, w którym początkowo rozważaliśmy zatrzymać się na miskę zupy. Namówiłem Przemka żebyśmy nie zatrzymywali się w Schronisku, a dobiegli oddalonego o 17 km Rytra, w którym doładujemy węglowodany i zrobimy trochę dłuższy odpoczynek. Spodobał mu się ten pomysł i bez zatrzymywania pobiegliśmy dalej. Zbliżając się do Rytra głód dawał już oznaki o sobie. W miejscowej pizzerii zamówiliśmy po 40 cm gigancie. Szybko poczuliśmy przypływ energii. Przed nami czekało na nas długie, strome i mozolne podejście do Hali Łabowskiej. Podczas dojścia do Schroniska na Hali Łabowskiej zaczyna robić się ciemno i zimno. Wchodzimy na szybką, rozgrzewającą herbatę do schroniskowego bufetu, uzbrajamy się w latarki czołowe i kurtki i postanawiamy dotrzeć do oddalonego o 10 km schroniska na Jaworzynie Krynickiej. Tam zjemy obfitą kolację i zbiegniemy do Krynicy-Zdrój w której mamy zarezerwowany nocleg w stacji GOPR. Na Jaworzynę Krynicką dobiegamy po godzinie 20, Oboje czujemy potrzebę zjedzenia czegoś ciepłego, a na Jaworzynie wszystko zamknięte. Zmęczenie, chłód i głód nie wpływają dobrze na nasze morale. Obaj jesteśmy źli i głodni, takie samopoczucie to najlepszy moment dla kryzysu. Do głodu i złości dochodzi jakieś dziwne poczucie winy i smutku. Przemek przestaje się odzywać, a dystans między nami rozciągnął się. W ciszy i smutku docieramy do Krynickiego GOPRu chwilę przed godz. 22. Ratuje nas Żabka mieszcząca się w pobliżu górskiego pogotowia, tam wpadamy na zakupy, wokół regałów biegamy jak opętani, chcieliśmy kupić więcej niż zdołamy zjeść. Zapominamy o smutku i złości. Wracamy do GOPRU z torbą jedzenia i dochodzi do nas myśl, że jesteśmy w połowie naszej drogi. Dzisiejszy dzień kończymy bardzo późno, bo tuż przed północą.
Dzień 5. Kryzys czy choroba psychiczna. 😉
Krynica-Zdrój – Chyrowa. Dystans 86km.
Z Krynicy-Zdrój na szlak wyruszam sam. Przemek GSB postanowił połączyć ze startem w Łemkowyna Ultra Trail 150. Początkowo też o tym myślałem, ale nie zdążyłem zapisać się na bieg, a nie chciałem brać udziału w zawodach bez numeru startowego. Poza tym zależało mi, żeby zrobić to w formule self-support, czyli korzystając na szlaku tylko z infrastruktury dostępnej dla wszystkich. Po wczorajszym późnym zakończeniu dnia, na szlak wyruszam godzinę później około 6:00. Żegnam się z Przemkiem słowami powodzenia i do zobaczenia ponownie na szlaku. Nie ustaliliśmy miejsca ponownego spotkania, bo mój kompan po ukończeniu zawodów w Komańczy planował zjeść, chwilę odpocząć i w nocy ruszać w Bieszczady.
To najchłodniejszy poranek z wszystkich na szlaku GSB. Patrząc na mijane zamarznięte szyby w samochodach i odczuwalnym zimnie z pewnością słupek rtęci zatrzymał się poniżej 0 st. Wybiegając z Krynicy-Zdrój popełniam pierwszy błąd, mijam znaną mi z dnia poprzedniego Żabkę nie robiąc żadnych zapasów jedzenia do plecaka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że najbliższy sklep i możliwość dokupienia jakiegoś jedzenia będzie za około 35-40 km. Do tej pory nie musiałem planować sklepów, schronisk, bo mój kompan miał to w jednym paluszku. W Krynicy-Zdrój kończy się Beskid Sądecki i zaczyna się Beskid Niski. Nazwa jest bardzo adekwatna, bo nie można spodziewać się tutaj dużych wysokości, ale każde podejście ma swój ostry pazur. Podejścia i zejścia są krótkie, ale bardzo strome. Niech nikogo nie zmyli, że jak Beskid Niski to będzie łatwo. Początek najniższego Beskidu wita mnie sporą ilością błota i mgłą. Biegnie mi się lekko, ale w sumie nie znam jeszcze miejsca docelowego dzisiejszego odcinka. Mijam pierwszą, drugą wieś i w żadnej z nich nie znalazłem sklepu. Wyciągam z plecaka ostatnie węglowodany w postaci żelków i wciągam je błyskawicznie chwilę przed wejściem na Kozie Żebro. Bardzo powoli, oszczędzając każdy gram energii podchodzę na szczyt i schodzę jeszcze bardziej stromym zejściem. Mijam bazę namiotową Regietów i po krótkim czasie zatrzymuję się z chwilą zadumy przy Rotundzie (austriackim cmentarzu z I wojny światowej w stylistyce Łemkowskiej) Mam czas przeczytać trochę o historii tego miejsca na tablicach informacyjnych umiejscowionych wokół. Mój wzrok przykuła tablica z napisem.
Nie płaczcie, że leżymy tak z dala od ludzi,
A burze już nam nieraz we znaki się dały –
Wszak słońce co dzień rano tu nas wcześniej budzi
I wcześniej okrywa purpurą swej chwały.
Znów poczułem te beznadziejne poczucie smutku, głodu i zmęczenia, które wyjątkowo mocno mnie przytłacza. Wreszcie docieram do jakieś cywilizacji. Wpadam do sklepu w Zdyni jak w amoku, nie wiem co kupić. Pytam ekspedientkę czy można w okolicy zjeść coś gorącego, odpowiada mi, żebym zapytał w budynku obok. Nawet nie wiem co to było, restauracja, agroturystyka czy świetlica. W środku luźna atmosfera, kilka stołów i okienko do wydawania posiłków. Zapytałem, czy mogę coś zjeść ciepłego, otrzymałem odpowiedź, że obiad. Poprosiłem więc o ten obiad nie wiedząc co nim jest. Po chwili dostaję całą wazę zupy kalafiorowej z ziemniakami, placek po węgiersku i dzbanek kompotu. Pewnie jak jadłem wyglądałem jak wypuszczony z buszu. Byłem tak bardzo uradowany taką ilością jedzenia, że postanowiłem wybrać wszystkie ziemniaki z wazy do miski z zupą. Teraz na spokojnie mogłem wrócić do sklepu uzupełnić zapasy i wracać na szlak. Ze Zdyni biegłem krótki odcinek asfaltowy, po raz pierwszy poczułem jakiś niepokojący ból w lewej stopie. Podczas stawiania stopy czułem napięcie w łuku stopy. Napięcie raz się nasilało raz odpuszczało. Druga połowa dnia to jakiś istny rollercoaster emocjonalny. To nie był kryzys energetyczny, który pozbawił mnie wszelkich sił, czy też zachęcał mnie do zrezygnowania z dalszej przygody. Z tego typu kryzysem nigdy nie przyszło mi się zmierzyć. Moja głowa zaczęła wszystko bardzo wyolbrzymiać, mało istotne rzeczy stały się rzeczami na miarę życia i śmierci. Łzy jak grochy lały się z moich oczów, dużo nie brakowało, żeby szlochanie zamieniło się w regularne wycie jak u małego dziecka. W tych najsłabszych momentach zamiast zwalniać, moje tempo przyśpieszało. Prawie cały dzień jestem bez zasięgu w telefonie, czuję się bardzo samotny i przygnębiony. W tym największym kryzysie do mojej głowy wgryza się „Pieśń o Małym Rycerzu” Nie byłem świadomy, że znam słowa tej pieśni. Przenuciłem i prześpiewałem ją ze sto razy.
W stepie szerokim, którego okiem
Nawet sokolim nie zmierzysz
Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa
Pieśni o małym rycerzu
Stany płaczu i beznadziejności naprzemiennie zamieniały się w stany euforii, kiedy tylko pomyślałem o końcu szlaku w Wołosate czułem się jakbym miał być tam za chwilę. Totalna karuzela emocjonalna.
Zbliżała się godzina 16:00 nadal nie znałem miejsca docelowego na dzisiejszy dzień. Do wyboru miałem Kąty lub Chyrowa. Chciałbym dobiec do tej drugiej miejscowości, ale może być ciężko z noclegiem, bo właśnie stamtąd następnego dnia startuje ŁUT70. Cały czas nie mam zasięgu w telefonie, żeby zadzwonić i zarezerwować nocleg. Uruchamiam tzw. procedurę bezpieczeństwa, piszę sms do Dorci licząc, że telefon chociaż na chwilę połączy się z siecią i wiadomość dotrze do nadawcy. W wiadomości proszę o załatwienie noclegu w Kątach lub Chyrowej z listy, którą zostawiłem w domu. Po godzinie nadal nie mam żadnych informacji zwrotnej i możliwości samemu zarezerwowania noclegu. Moja głowa znów wyolbrzymia, pojawia się lęk przed nocowaniem w lesie. Nie mam zapałek ani zapalniczki, żeby rozpalić ognisko. Głowa podsuwa mi najczarniejsze scenariusze z niedźwiedziami, wilkami, z zimnem itp., za chwile w głowie znów melodia „Wstań, unieś głowę…” Zaczynam zastanawiać się czy ja zwariowałem, bo kryzys trwa już zbyt długo. Po około kolejnej godzinie telefon wydaje dźwięk wiadomości. Masz załatwiony nocleg w Chyrowej i zostawią Ci coś do jedzenia, co będziesz mógł zagrzać. Z moich oczów znów leją się łzy, chyba ze szczęścia, że jestem uratowany, będę mógł bezpiecznie przenocować. Słońce zaszło i przy oświetleniu z latarki czołowej mogłem już spokojnie kontynuować bieg do Chyrowej. Po drodze mijam Kąty i postanawiam dożywić się w jedynym czynnym lokalu gastronomicznym. Nie zastanawiam się długo duża pizza, litr coli, izotonik, butelka wody mineralnej, piwo bezalkoholowe. Czekając na zamówienie podchodzi do mnie miejscowy z wyczuwalną wonią wcześniej wypitego piwka, może dwóch i pyta mnie. „Ty tak sam w nocy po górach? Prąd masz?” Po co mi prąd? Odpowiada: „wilki tu są, niedźwiedzie, atakują ludzi, wczoraj niedźwiedź zaatakował leśnika” Jak się później okazało zaatakował, ale w oddalonych o ponad 150 km Ustrzykach Górnych. Stracha napędził na tyle, że zastanawiałem się czy nie zostać na noc w Kątach. Mój telefon odzyskał wreszcie zasięg i mogłem dograć wszystkie szczegóły dotyczące noclegu. Wkładam słuchawki w uszy i ruszam na ostatnie dziś 10 km do Chyrowej. Wykorzystując zasięg w telefonie połowę trasy rozmawiam z bratem, drugą połowę z Dorcią, mając nadzieję, że mój głos spłoszy zwierzynę na szlaku. Odcinek z Kątów do Chyrowej minął dość szybko i przyjemnie. Chwilę przed 22 jestem w agroturystyce w Chyrowej. Bufet już nieczynny, ale właściciele zostawili dla mnie patelnie pierogów, garnek zupy i kawałek ciasta. Na miejscu spotykam wielu biegaczy szykujących się do porannego startu w Łemkowyna Ultra Trail. Zagadują do mnie, dlaczego jestem taki brudny, skoro bieg dopiero jutro, po co mi taki duży plecak na bieg. Wytłumaczyłem im, że nie startuję w zawodach, ale będą mogli mnie spotkać na trasie czerwonego szlaku. Bardzo przyjemnie rozmawiało się ze współmieszkańcami, ale moje oczy same zamykały się. Dzisiaj odpuszczam robienie prania. Pokój nie był ogrzewany więc nie było szans na założenie rano suchego stroju. To był najtrudniejszy dzień mojego GSB. Kładę się do łóżka i zasypiam w kilka sekund.
Dzień 6. Szybki dzień.
Chyrowa – Komańcza (K-85) Dystans 70km.
Budzik dzwoni chwile przed 5 godziną, najpóźniej o 6 planuję być już na szlaku. Zależało mi, żeby wystartować godzinę przed startem biegaczy. Nie chciałem biec w wyprzedzającym mnie tłumie. Punkt 6:00 ruszam z Chyrowej. Z agroturystyki, w której nocowałem muszę cofnąć się około 1,5 km do czerwonego szlaku. Ruszam spokojnie z nadzieją, że to będzie fajny dzień, bo na szlaku będę miał dużo towarzystwa. Na 10 km zaczynam podejście na Cergową. Doskonale znam tą górę o niekończącym się podejściu na szczyt. Już raz mnie zniszczyła startując kilka lat wcześniej na Łemkowynie. Tym razem zaczynam bardzo spokojnym tempem, nie przemęczając się wchodzę na sam szczyt. Widzę, że zejście czerwonym szlakiem jest bardziej strome jak zbieg trasy Łemko. Czerwony to czerwony, nie zbaczam ze szlaku schodzę tym trudniejszym. Chwilę po zejściu wyprzedza mnie trzech pierwszych zawodników startujących na dystansie 70 km. Zastanawiam się jak Przemek sobie radzi na biegu, bo też już od kilku godzin walczy na dystansie 150km. Proszę znajomych, żeby monitorowali i informowali mnie, gdzie jest i jak mu idzie. Wbiegam na asfalt prowadzący do Iwonicza-Zdrój i dostaje wiadomość od brata, że Roman Ficek również mierzy się z Głównym Szlakiem Beskidzkim z supportem. Wiadomość ta dodała mi trochę siły, pomyślałem, że wspaniale będzie spotkać Romka i przebiec z nim kawałek szlaku. W Iwoniczu-Zdrój dostrzegam Żabkę, w której postanawiam zaliczyć śniadanie i uzupełnić płyny. W tym samym czasie wyprzedzają mnie krzyczący biegacze, których poznałem dzień wcześniej w Chyrowej, a tuż za nimi startuje dystans 50 km. Zjadam trzy hot-dogi, popijam sokiem owocowym i ruszam dalej. Za mną biegacze, przede mną biegacze czuję się jak na zawodach. Droga do Rymanowa-Zdrój minęła bardzo szybko, cały czas wokół mnie coś się działo. Parę kilometrów za Rymanowem poznaję Jarka, z którym od Iwonicza co chwilę wzajemnie wyprzedzamy się. Pytam Jarka, o której godzinie szacuje być na mecie w Komańczy. Według jego założenia planował dotrzeć na metę około 16-17 godziny. Bardzo spodobał mi się jego plan, więc zapytałem, czy mogę z nim pobiec trochę. Od tego momentu resztę trasy pokonaliśmy wspólnie, rozmawiając całą trasę o życiu codziennym, biegach, górach, w zasadzie o wszystkim. Po wczorajszym beznadziejnym i ciężkim dniu dzisiaj jest obrót o 180 stopni. Żadnego bólu, kryzysu, a tempo najszybsze z całego szlaku. Były momenty, że spowalniałem Jarka, ale ten postanowił towarzyszyć mi do końca i nie zostawił mnie. W ramach rekompensaty postanowiłem dobiec z nim do mety i uczcić sukces piwkiem free. Takim sposobem pokonałem szlak do Komańczy w bardzo dobrym czasie, bo ponad godzinę przed zachodem słońca. Mam nadzieję, że będzie okazja jeszcze spotkać się z Jarkiem.
Dochodzą do mnie informacje, że Przemek wciąż walczy na trasie Łemko 150, ale nie jest mu łatwo, walczy z kryzysami. U mnie w tym samym czasie rozgrywa się walka z własnym ego. Na odcinku do Komańczy poczułem smak rywalizacji i sportowej ambicji. Rozważam, czy biec kolejne 30 km do Cisnej i tam zaczekać na Przemka, który planuje tuż po północy ruszyć dalej z Komańczy. Wówczas moglibyśmy skończyć GSB w niedziele wieczorem zgodnie z zakładanym planem. Moim priorytetem było ukończyć Główny Szlak Beskidzki za pierwszym podejściem, drugorzędną rzeczą było poniżej tygodnia. W Komańczy zaczął padać deszcz i zapowiada się na nieco dłuższe opady. Postanawiam zostać i zaczekać na Przemka aż dobiegnie do mety. W między czasie załatwiam nocleg. Z uwagi na zawody obłożenie noclegów jest w 100% wykorzystane. Dzięki gościnności właścicieli udaje mi się jednak znaleźć schronienie na noc w agroturystyce K-85, w ogólnodostępnym pokoju na narożniku. Nie przeszkadza mi to. Cieszę się, że jest ciepło i nie pada mi na głowę. Ogarniam niezbędne zakupy na kolejny dzień i próbuję zasnąć z telefonem przy uchu oczekując na wiadomości od Przemka. O 4 planuje wyjść już na szlak i po drodze zgarnąć Przemka ze strefy mety. Budzę się, co chwilę sprawdzam wyniki, sprawdzam wiadomości, aż w końcu zasypiam tak twardo, że nie słyszę budzika. Budzę się 5:10 i przeklinam głośno zły, że zaspałem. Spoglądam na telefon, a tam wiadomość od Przemka z informacją, żebym dalej cisnął sam, że on rezygnuje. Ta informacja trochę zwaliła mnie z nóg. Szybko ogarnąłem się i biegnę do strefy mety w rękach trzymając napoje dla Przemka, które dzień wcześniej kupiłem. Rozglądam się w wielkim namiocie szukając mojego kompana od GSB. Dostrzegam go jak śpi w kącie na jakimś materacu przykryty folią NRC. Podchodzę bliżej, a on w tym momencie otwiera przerażone oczy i mówi, że nie ma siły. Głośnym i zdecydowanym tonem mówię mu, żeby szybko się ubierał i lecimy dalej. Przed nami ostatnie 96 km przez Bieszczady. O dziwo Przemek poderwał się natychmiast i zaczął się szykować do wyjścia na szlak informując mnie jednak, że w Cisnej zostaje, a ja dalej mam biec sam. Przyjmuję jego propozycję, a moje ego cały czas nakręca się na skończenie szlaku w niedzielę późnym wieczorem.
Dzień 7. Bieszczady.
Komańcza – Przystanek Smerek. Dystans 48km.
Po ciężkim poranku udało nam się wyjść na szlak. Późno, bo tuż przed godziną 7:00, ale w komplecie. Chwilę po wyjściu z namiotu Przemek odwołuje zamówiony wcześniej transport, który miał go zabrać z Komańczy. Całą noc padał deszcz wiec bieszczadzkie szlaki nasiąknięte jak gąbka wodą mocno spowalniają nasze tempo. Ciężko jest biec, bo nogi rozjeżdżają się na błocie i łatwo o wywrotkę. Rozmawiamy, opowiadamy sobie o minionych dwóch dniach spędzonych osobno na szlaku, o kryzysach z jakimi stoczyliśmy walkę. W między czasie namawiam współtowarzysza, że może zjemy porządnie w Cisnej i spróbuje dobiec do Smerka, jest to tylko 17 km za Cisną, tam też jest dobra baza noclegowa i nie będzie problemu z żywieniem i przenocowaniem. Zgodził się. Widzę, że jest bardzo zmęczony po prawie dwóch nieprzespanych nocach. Próbuję ciągnąć ten nasz wagonik do przodu, ale widzę już, że Przemo „jedzie na oparach”. Chciałbym dotrzeć do Smerka jak najszybciej, stamtąd mam do pokonania jeszcze trzy połoniny. Na odcinku między Komańczą, a Cisną oczekujemy, kiedy wyprzedzi nas Romek, który depcze nam po piętach. Według trakerów jest tuż za nami. Na szczycie Jaworne kończy się wewnętrzna bitwa mojego ja. Chęć wspólnego sukcesu przeważa szalę nad sportową ambicją. Nie zostawię kolegi, razem zaczęliśmy to razem skończymy. Gdyby nie on nie znalazłbym się w tym miejscu, a marzenie o GSB nadal byłoby tylko marzeniem. Zwalniam i od tej pory biegniemy ramię w ramię. Zbliżamy się do Cisnej. Na zbiegu przed Bacówką pod nieczynnym wyciągiem poczułem, że coś wydarzyło się w moim lewym piszczelu. Coś zaczęło w nim przeskakiwać i przy każdym stawianiu stopy na podłożu zacząłem odczuwać ból. W tym momencie uświadomiłem sobie, że nie ma lepszej decyzji jak zostać razem do końca. W Cisnej odpoczęliśmy chwilę, podkarmiliśmy się i spokojnym tempem podążamy do Smerka. Ból piszczela odpuścił. Na szczycie Jasła wykorzystując ładną pogodę delektujemy się widokami na Bieszczady.
Z Okrąglika zaczynamy długie, mało przyjemne zejście po liściach wymieszanymi z kamieniami do Smerka. Kilometr przed miejscem naszego odpoczynku spotykamy takie oto zwierzę, które tak samo zatrzymało się zamurowane jak i my. Przemek rozgląda się za drogą ewakuacji i powoli wycofujemy się.
W Smerku pozwalamy sobie po raz pierwszy na wspólne piwko nie będące free. Mój piszczel jest mocno zaczerwieniony i opuchnięty. Przemka stopy są mocno odmoczone, pierwszy raz widzę na żywo takie „kalafiory”. Podziwiam go, że nawet słowem się nie odezwał, że ma tak ogromny dyskomfort. Myśl, że zostało nam niespełna 50 km do końca szlaku napawa optymizmem. Wykorzystując ciepłe grzejniki robimy ostatnie na szlaku pranie i szykujemy się na zasłużony odpoczynek. W czasie, kiedy my regenerujemy siły wyprzedza nas Roman Ficek. Szacujemy, że podczas naszej przygody z GSB padnie nowy rekord szlaku w formule z supportem.
Dzień 8. Finał.
Przystanek Smerek – Wołosate. Dystans 48km.
Budzimy się około godziny 4:50. Poranna procedura kontroli mobilności i bólu nóg po raz pierwszy odpaliła czerwony alert. Mój piszczel jeszcze bardziej stał się obrzęknięty, a każdy krok jest jak wbicie gwoździa. Łykam tabletkę przeciwbólową z nadzieją, że załagodzę stan zapalny. Na szlak ruszamy chwilę przed 6:00 wierząc, że zdążymy wejść na szczyt na wschód słońca. Po pierwszych minutach na szlaku wiedzieliśmy już, że wschód słońca dzisiaj nie jest dla nas. Nisko wiszące chmury pozbawiły nas wszelkich widoków. Kuśtykając z nogi na nogę pokonujmy kolejne kilometry na szlaku. Połonina Wetlińska wita nas gęstą mgłą i silnym wiatrem. Staramy się jak najszybciej pokonać odcinek przez Połoninę, żeby nie wyziębić się. Po drodze planujemy odwiedzenie „Chatki Puchatka” i wypicie czegoś gorącego. Okazuję się, że po remoncie to już nie jest ta sama Chatka Puchatka, którą znałem. To schron Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w którym nie ma obecnie możliwości przenocowania czy posilenia się. Ponoć można napić się gorącej herbaty, ale nie doświadczyliśmy tego, bo Chatka Puchatka była zamknięta na cztery spusty. Nie zostało nam nic innego jak szybkie zejście z Połoniny i pokonanie 10 km odcinka przez Połoninę Caryńską i porządne posilenie się w Ustrzykach Górnych. Połonina Caryńska również uniemożliwiła nam podziwianie krajobrazu, nadal mocno wiało, ale z racji trochę późniejszej godziny było już trochę cieplej.
Po godzinie 12 zbliżamy się do Ustrzyk Górnych. Do końca zostało nam 20-25 km. Moja głowa nawet przez moment nie dopuściła myśli o rezygnacji, ale mam obawy, że moja noga może całkowicie odmówić posłuszeństwa, obawiam się, że mogło dojść do zmęczeniowego złamania. Z zaciśniętymi zębami i dłońmi na kijkach walczyłem o każdy krok. Złamana kość stopy na TDS nie bolała tak bardzo jak boli mnie dzisiaj piszczel. Role odwróciły się i teraz Przemek mnie motywuje i uspokaja. Kulejąc docieramy do Ustrzyk, biorę kolejną tabletkę przeciwbólową, ściągam buta i daje nodze godzinę odpoczynku. Zostało ostatnie 20 km, jest już tak bardzo blisko, ale nie czuje entuzjazmu z końca, bo jeszcze dużo roboty przed nami. Ruszamy z Ustrzyk w kierunku Tarnicy, póki ból piszczela uśnieżony staramy się jak najszybciej pokonywać kilometry. Wejście na Szeroki Wierch i Tarniczkę mija nam bardzo szybko. Mijamy dużo turystów, zaczepiamy ich pytając o pogodę na górze, o drogę jaką pokonali, dokąd zmierzają itp. Mijamy Tarnicę, niebo trochę rozrzedziło się i można dostrzec znacznie więcej jak z P. Wetlińskiej i P. Caryńskiej.
Na Haliczu nigdy nie byłem, ale wiem, że zostało nam ostatnie małe podejście z Przełęczy Goprowców i ostatni długi zbieg do naszej upragnionej czerwonej kropki. Mijamy Rozsypaniec i zaczynam czuć euforie zmieszaną z bólem. Oboje mamy radość wymalowaną na twarzy. Zatrzymujemy się na chwilę na Przełęczy Bukowskiej by popatrzeć na pogrążoną w wojnie Ukrainę i stamtąd do końca zbiegamy szutrową drogą odliczając każde 100 metrów do mety. Dokładnie o godzinie 17:15 dotykamy kropkę, która kończy nasze zmagania na głównym szlaku beskidzkim. Szlak pokonaliśmy w dokładnie w 7 dni i 12 godzin. Według naszych GPSów wyszło nam 522km i 22485m pionu. Na mecie w Wołosatem czuję ogromną radość, ale też smutek, że nasza biegowa przygoda dobiegła końca.
Główny Szlak Beskidzki był dla mnie innym wymiarem biegu ultra. Bez żadnej presji czasu. Biegliśmy przed siebie od wschodu do zachodu słońca, mieliśmy mnóstwo czasu na zrobienie zdjęć na szlaku, rozmowy z ludźmi poznanymi na naszej drodze. Nocowanie w schroniskach, agroturystykach pokazało mi, że potrafię funkcjonować bez porannej kawy, bez porannych wiadomości w radio lub necie. Pomimo zmęczenia fizycznego, głowa wypoczęła tak jak nigdy. Tego tygodnia nie zamieniłbym na żaden inny urlop w prestiżowym kurorcie czy luksusowym apartamencie.
Dziękuję mojemu kompanowi Przemkowi, że zaproponował mi wspólne pokonanie szlaku, że mogliśmy to zrobić razem. Na chwilę obecną nie znam nikogo innego z kim mógłbym pokonać tak długi dystans w zgodzie, bez nerwów, na równym poziomie wytrenowania. Z perspektywy czasu, dzisiaj wiem, że gdybyśmy rozłączyli się w Cisnej lub Smerku nie byłbym tak usatysfakcjonowany jak tym, że zaczęliśmy razem i razem skończyliśmy.
Dziękuję runandtravel.pl za możliwość przetestowania plecaka Salomon XA35 w ramach akcji „Biegam, zwiedzam, odkrywam.”, oraz za spotkanie w Komańczy, za trzymane kciuki i ciepłe słowa.
Dziękuję Michałowi Piórkowskiemu z firmy POLTRAX za udostępnienie lokalizatora, dzięki któremu mogłem czuć się bezpiecznie na szlaku, a najbliżsi i znajomi mogli śledzić moją pozycje, a także za spotkanie w Komańczy.
Dziękuję wszystkim, którzy wierzyli, że uda nam się pokonać GSB i trzymali kciuki przez cały tydzień.
Do zobaczenia na kolejnych górskich szlakach.