Bieg Ultra Granią Tatr.
14 luty 2017 r. Walentynki – wielu z was tego dnia myśli o romantycznej kolacji lub miłym upominku dla swojej drugiej połówki. Biegacze ultra wiedzą, że również tego dnia rozpoczynają się zapisy na jeden z najtrudniejszych i jednocześnie najpiękniejszych biegów górskich w Polsce. Ponad 70 km dystans dla jednych stanowi coś przerażającego, dla startujących w długich dystansach nie robi większego wrażenia od innych ultra. W momencie, kiedy połączymy dystans, który musimy pokonać z ponad 5000 m przewyższenia i Tatrzańskimi szlaki kolana zagrają każdemu biegaczowi. Mija godzina 12:00 ruszają zapisy na BUGT. Znalezienie się na liście startowej wśród 350 startujących ultrasów wymaga zebrania w przeciągu dwóch lat 5 pkt w niepowtarzających się biegach górskich na dystansie ultra. Jednak samo zdobycie punktów nie daje nam gwarancji startu w zawodach. Na bieg zapisuje się ok 1000 osób, limit startujących tylko 300 osób + 50 miejsc zarezerwowanych do dyspozycji organizatora biegu. Kolejnym etapem wyłonienia uczestników jest weryfikacja zdobytych przez nich punktów i losowanie. Wśród członków Stargardzkiego Związku Weteranów Lekkiej Atletyki na start decydują się: Sebastian Szotowicz, Paweł Szotowicz i Krzysztof Piechota. Szczęściarzami wpisanymi na listę startową stają się tylko Paweł i Krzysiek, Sebastian zostaje wpisany na listę rezerwową, z której ma prawo do startu tylko w momencie rezygnacji innego biegacza startującego w BUGT. Miesiące mijają, każdy z nas przygotowuje się do najważniejszego startu roku, biegu marzeń. Pomimo, że nadal nie ma mnie na liście startowej nie rezygnuje z przygotowań. Postanowiłem, że mimo wszystko będę w tym czasie na Tatrzańskich szlakach, jako kibic i suport dla Krzyśka i Pawła, ale wszystko zmienia się 29 czerwca 2017 r. O późnej godzinie wieczornej odbieram telefon od organizatorów BUGT z informacją o przeniesieniu mnie z listy rezerwowej na listę startową. Przeżywam szok, niedowierzanie, mogę wystartować. Jedziemy i startujemy!!!
Nadchodzi weekend startowy, w ostatniej chwili z przyczyn osobistych Krzysztof Piechota rezygnuje ze startu w BUGT. Paweł eksploruje Tatrzańskie szlaki od tygodnia. Decydujemy się na wyjazd do Zakopanego w nocy z czwartku na piątek koleją. 13-to godzinna podróż nie należała do łatwych, na sześć miejsc w przedziale wszystkie sześć zajęte. O wypoczynku podczas podróży i śnie mogę sobie pomarzyć. Do stolicy Tatr docieramy w piątek ok godz. 9: 00, senni, zmęczeni jak po nocnym ultra. Po załatwieniu zakwaterowania, zjedzeniu śniadania jest już godzina 12, rozpoczyna się wydawanie pakietów startowych, idziemy, nie odkładamy tego na później. Przy odbieraniu numeru startowego, chipa dochodzi do kolejnej weryfikacji uczestnika, dowód osobisty, obowiązkowe ubezpieczenie zawodnika, kolejne ubezpieczenie NNW, itd. W biurze zawodów dowiaduję się, że może dojść do załamania pogody w górach i organizatorzy rozważają przyśpieszenie startu. Oficjalny komunikat ma zostać podany o godz. 19: 00 podczas odprawy technicznej przed biegiem. Czas płynie błyskawicznie, zamiast udać się na odpoczynek decydujemy się na szybkie zwiedzanie Zakopanego i okolic, ku naszemu zaskoczeniu jest już godzina 18, czyli wracamy do biura zawodów na odprawę.
Godzina 19:00 organizatorzy wraz z przedstawicielem Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego rozpoczynają odprawę techniczną. Decyzją ostateczną jest rozpoczęcie biegu o godz. 4: 00 zgodnie z zapisami regulaminu, czyli zostajemy przy startym. Ratownik TOPR przedstawia nam na dużym telebimie wizualizację 3D trasy biegu szczególną uwagę poświęcając miejscom bardzo niebezpiecznym, w których w przeszłości dochodziło do wypadków, również tych śmiertelnych. Zostaje podana ostateczna lista obowiązkowego wyposażenia: plecak z bukłakiem o pojemności 2 l, kurtka z kapturem przeciwwiatrowo-deszczowa, spodnie przeciwwiatrowo-deszczowe, dodatkowa bluza z długim rękawem, rękawiczki, dodatkowa czapka, koc termiczny, dowód osobisty lub paszport, gotówka min. 20 zł, telefon komórkowy, mapa z trasą biegu. Cały wymieniony z listy sprzęt każdy ze startujących jest obowiązany posiadać przy sobie, w przypadku braku którejkolwiek rzeczy grozi dysklasyfikacją. Ostatnim, najistotniejszym przedmiotem odprawy było omówienie prognozy pogody, która nie brzmiała optymistycznie. Po słonecznym i upalnym przedpołudniu ok godz. 14: 00 prognozowane jest załamanie pogody, spodziewana jest nagłe obniżenie temperatury, burze, silne opady deszczu, gradu, a nawet śniegu. W przypadku pojawienia się tego ostatniego zjawiska atmosferycznego organizator uprzedził o planowanym przerwaniu zawodów i sprowadzeniu nas w bezpieczne miejsca. O tym wszystkim mamy dowiedzieć się od sędziów rozmieszczonych na całej długości trasy.
Uff, 8 godz. Do startu, emocje zaczynają dawać o sobie znaki. Cała treść przekazana na odprawie, obowiązkowe ubezpieczenie od akcji ratowniczych w górach, dyspozycja śmigłowca ratunkowego przez organizatorów, cały plecak sprzętu obowiązkowego, nadchodzące załamanie pogody uświadamia mi, że ten bieg jest naprawdę jest niebezpieczny i trudny technicznie. Czeka mnie jak do tej pory niewyobrażalny wysiłek w górach, których nie znam, bo jestem w Tatrach po raz pierwszy. Mam do pokonania trasę, którą sprawni fizycznie turyści pokonują w 3 dni, a organizatorzy biegu na ukończenie biegu nałożyli limit 17,5 godz. Nie ma już czasu na wycofanie się lub rozmyślanie czy dam radę czy też nie. Po prostu startuję i zrobię to najlepiej jak potrafię. Po ostatniej dawce węglowodanów zawartych w pizzy hawajskiej czas na ostateczne sprawdzenie sprzętu i odpoczynek. Ledwo się położyłem i już słyszę budzik. Trzy godziny snu minęły błyskawicznie, nawet nie zdążyłem obrócić się na drugi bok, a zegarek wskazuje już 1:15. Tu nie ma miejsca na drzemkę i przeciąganie pobudki. Śniadanie, kawa, uzbrojenie się w cały ten biegowy sprzęt, który łącznie z wodą waży ok 6 kg zajmuje mi prawie 45 min. Godzina 2:15, z przed biura zawodów wsiadamy do autokarów, którymi zawodnicy dowożeni są na start, usytułowany na Łysej Polanie. W tym też autokarze pojawia się pierwszy znak, że bieg będzie wyjątkowo trudny. Mój odtwarzacz mp3, nie działa, nie włącza się. Jak mam biec tyle godzin bez muzyki? Muzyka zawsze nadawała mi rytm biegu i nie pozwalała na chwile zwątpienia. Jestem wściekły, ale Świat się nie kończy, tym razem muszę poradzić sobie bez muzyki. Stojąc przed strefą startową zastanawiam się nad pogodą, która jest dziwnie odczuwalna, jest godzina 3 w nocy, bardzo ciepło. Termometr pokazuje 22 st. C, nie przypominam sobie takiej ciepłej nocy tego lata. Wysokiej temperaturze towarzyszy też wiatr krótki, ale bardzo porywisty, ale nic. Nie mam ta to wpływu wiec przemieszczam się do startu. Do strefy startu prowadzą dwa wydzielone kołnierze, przez które każdy startujący przechodził kontrolę przez sędziów. Na sobie kurtka z kapturem, czapka, latarka czołowa, rękawiczki. W lewej ręce spodnie przeciwdeszczowe i dodatkowa warstwa z długim rękawem, w prawej ręce dowód osobisty, gotówka, koc termiczny i telefon komórkowy. Zostałem zweryfikowany i dopuszczony do startu. Razem z Pawłem przesuwamy się na sam przód startujących. Stoimy w drugim rzędzie, przed nami same trailowi herosi. Stoję między Krzysztofem Dołęgowskim, a Bartoszem Gorczycą, dwa metry dalej stoi Paweł Dybek, Robert Faron czołówka zawodników skyrunningu Pucharu Polski, wśród kobiet nie zabrakło Magdaleny Łączak – Vice Mistrzyni Europy w Skyrunningu, Anna Arseniuk, której wyczyny widziałem już na Festiwalu Rzeźnickim w Bieszczadach no i my nizinni biegacze, mieszkający 20 m n.p.m przyjechali zmierzyć się w Tatrach. Na starcie coraz cieplej i ciaśniej. Po 5 minutowym opóźnieniu rozpoczyna się odliczanie 5…4…3…2…1… Wystartowaliśmy. Wiedziałem, że pierwszy odcinek 7 km zaczynamy szerokim asfaltem stopniowo przechodzącym w drogę szutrową, kamienistą i później w wąski szlak. Trasa od początku prowadziła pod górę. Postanowiłem pierwsze 7 km przebiec w dość mocnym tempie, u boku Krzysztofa Dołęgowskiego trzymałem tempo ok 5min/km. Wiedziałem, że jest to szybko, ale to był najlepszy moment na ustawienie sobie wygodnej pozycji i zyskanie kilku minut przewagi. Nie zastanawiałem się, co będzie później. Na 7 km zrobiło się bardziej stromo, wąsko. Chwila nie uwagi i Krzysztofa Dołęgowskiego już nie widzę. Uciekł mi. Na 9 km zaczyna robić się jeszcze bardziej stromo, zastanawiam się, kiedy będzie zbieg w dół, zaliczam pierwszą glebę. Zaciągnięte na przedramiona rękawki uchroniły moje łokcie przed otarciami. Pierwszy punkt żywieniowy jest na 26 km, nie znając szlaku na podstawie profilu trasy wyliczyłem, że powinienem na niego wbiec po ok 5 godzinach biegu. Na 10 km mam widok na piękny wschód słońca. Wbiegłem na pierwszy wierzchołek trasy – Grześ 1600 m n.p.m. Nigdy nic nie miałem do żadnego Grzesia, a ten wita mnie potężnym huraganowym wiatrem, pierwszy raz mam do czynienia z taką siłą wiatru, która próbuje mnie rozebrać, przewrócić i zniszczyć. Na szkłach swoich okularów słyszę odbijające się drobinki piasku i kamyków. Wiatr uniemożliwia dalszy bieg. Miałem wrażenie, że boczne podmuchy powietrza zabierają mi całe powietrze z płuc. Kije trekkingowe, które miały mi pomagać przeszkadzają gdyż wiatr wciska je między moje nogi powodując potykanie się. Patrzę przed siebie i zaczynam być przerażony, okazuje się, że Grześ to dopiero połowa drogi na najwyższy szczyt pierwszego odcinka trasy, cały czas przemieszczając się pod górę docieram do kolejnego szczytu Rakoń 1840 m n.p.m, przede mną wciąż stromo pod górę, zaczynam po cichu kląć pod nosem, kiedy będzie wreszcie zbieg, będę miał, myślę jak nadrabiać czas na zbiegu. Dobijam do kolejnego szczytu przenosząc się na wysokość ponad 2060 m n.p.m. Wbiegam na szczyt Wołowiec – 14 km trasy, w duchu się cieszę, że wreszcie będzie z górki i zasłonie się od wiatru. Trasa teraz schodzi w dół do Dziurawej Przełęczy. Z znów pod nosem klnę, zbieg przekwalifikowałem na zejście, nie da się zbiec przy takim wietrze, schodzę powoli ostrożnie, mija kilka minut i znowu do góry do Szczytu Łopaty i kolejne strome, niebezpieczne zejście do Niskiej Przełęczy. Moja pewność siebie powoli przeobraża się w strach, przerażenie, zaczynam mieć wątpliwości czy jest sens dalszego biegu. Przypomniały mi się słowa Piotrka, z którym przebiegłem kilkanaście km podczas Ultra Chojnika. Opowiadałem mu o swoich planach, Grani Tatr itd., Pomimo, że biegliśmy na tym samym poziomie, ukończyliśmy dużo tych samych biegów. Piotrek powiedział mi wtedy, że jeszcze nie jest gotowy na biegi w Tatrach, co bardzo mnie zdziwiło, a w jeszcze większe zdziwienie popadłem, gdy powiedział mi, że jego żona pochodzi z Zakopanego i zna Tatry. Po 18 km BUGT wiedziałem, co Piotrek wtedy miał na myśli. Dotarłem do Jarząbczego Wierchu, wiatr nie odpuszczał, za to widoki wynagradzały wszystko. Żałowałem tylko, że nie mogłem się zatrzymać zrobić kilka fajnych fotek, nakręcić video. Było zbyt niebezpiecznie żeby zatrzymać się i operować telefonem, poza tym limity czasowe między punktami były dość mocno wyśrubowane, liczyła się każda minuta. Pędzę dalej, bynajmniej tak mi się wydaje, bo zegarek pokazuje mi całkiem coś innego – ślimaczenie. Pokonuje kolejne wierchy i przełęcze. Mijam 20 km, wiatr ucichł, słońce zaczyna palić, robi się gorąco. Dość stromy i długi zbieg prowadzący do pierwszego punktu odżywczego na Hali Ornak mocno dał mi się we znaki. Zaczęły mnie boleć, palić mocno stopy, lewe kolano robiło, co chciało dawkując mi przy tym bardzo urozmaicony ból. Na ok 24 km zauważam, że coś nie tak dzieje się z moim zegarkiem, wszystkie parametry stoją w miejscu, kilometraż zatrzymał się na 22 km, tarcza cały czas jest podświetlona. Myślę sobie historia lubi się powtarzać dwa lata temu na ZUKu było podobnie wszystko, co miałem przy sobie zawodziło mnie. Dzisiaj klątwa rozpoczęła się od niesprawnego odtwarzacza mp3, teraz zegarek, co jeszcze?. Próbuję wyłączyć Garmina i włączyć go ponownie. Przynajmniej tempo mógłbym kontrolować i wysokość, na której znajduję. To pozwoliłoby mi przeliczyć długość podejścia lub zbiegu. Niestety po wyłączeniu, zegarek nigdy więcej nie uruchomił się. Znów dopadły mnie złe emocje, stopy palą żywym ogniem, 4 km do pierwszego punktu i niespełna 50 km do mety. Podejmuję decyzje, że kończę bieg na pierwszym punkcie, nie pobiegnę dalej, nie dam rady bez muzyki, bez zegarka, z bolącym kolanem i palącymi stopami. Mam wrażenie, że przemieszczam się bardzo wolno, a bez GPSa na ręku poruszam się po omacku, jak po ciemnej piwnicy. Mocno zwalniam, piszę wiadomość do mojego najlepszego suportu, o rezygnacji z dalszego biegu. Otrzymuje odpowiedz, o treści „Never” „Zrobisz to” „Grań jest twoja” Niestety już nie przyśpieszyłem do Hali Ornak, powoli schodziłem w dół, podbiegając, co kilka kroków. Każdy, kto mnie wyprzedzał miałem wrażenie, że leci jak szybowiec ze zbiegu prowadzącego do schroniska. Jestem na 26 km, wbiegam na punkt kontrolny. Wbiegam, bo nie wypada chodzić, kiedy telewizja NC+ nagrywa reportaż o biegu a operator kamery śledzi moje ostatnie kroki do punktu. Zegar na punkcie wskazuje, że pierwszy etap biegu pokonałem 5:02:00, czyli wg mojego bardzo wolnego tempa, do punktu dobiegłem tak jak zakładałem, w okolicach 5 godzin. Siadam na ławce, musze chwilę odpocząć, coś zjeść. Wezmę tabletkę przeciwbólową i biegnę dalej, nie poddaje się. Krótka wiadomość do suportu, że nie rezygnuję. Spróbuję dobiec do następnego punktu w Murowańcu. Jeżeli tam dobiegnę na godzinę przed zamknięciem limitu, wówczas zrezygnuje. Na Hali Ornak spędziłem około 15 min. Wiem, ze czeka mnie strome 8 km podejście na Małołączniak z wysokości 900 m na ponad 2000 m. Ciężkie podejście tym bardziej, że wychodząc zawsze z punktu odżywczego wychodzi się najedzonym i za razem rozleniwionym. Opuszczam punkt kontrolny, na którym zostaje jeszcze kilka osób, które wyprzedziły mnie i dobiegły szybciej do Hali. W duchu ironicznie podśmiechuję się, gdzie się tak śpieszyliście…;) Na kolejnych kilometrach, wchodząc na Ciemniak, Krześnica i Małołączniak zaczynam dochodzić kilka osób i ich wyprzedzać, to zaczyna mnie nakręcać i motywować. Zaczynam stawiać sobie za cel wyprzedzić kolejnego i następnego i tak jak najwięcej. Trasa robi się miejscami bardzo stroma, trzeba pomagać sobie rękoma żeby wspiąć się na szlaku. Zaczynam być zadowolony z biegu. Czuję się jak rozpędzająca lokomotywa. Tabletka przeciwbólowa zaczęła działać i znów mogę biec. Dostaje wiadomość. Suport, który wspierał mnie i pomagał przed startem, a następnie miał oczekiwać mnie na mecie informuje mnie, że czeka na mnie na drugim punkcie w Murowańcu (42 km biegu). To najlepsza wiadomość, jaką mogłem otrzymać podczas tego startu. Jeszcze bardziej zmotywowany pędzę do drugiego punktu, do którego zostało mi ok 8 km. Przemierzając Kopę Kondracką, Suche Czuby, Kasprowy Wierch, a następnie długim trzy kilometrowym zbiegiem do Hali Gąsienicowej. Na tym zbiegu poczułem się wyjątkowo mocny i odważny. Też byłem szybowcem. Przypomniały mi się słowa Kiliana Jornet, które krótko przed startem przeczytałem w książce „Biec albo umrzeć” „Biegnę, przystosowując się do terenu, biec lub iść po zboczach by zejścia przypomniały płynny taniec między moim ciałem i podłożem, ale nigdy nie wymuszając, tak by kroki były naturalne i płynne, jak przedłużenie terenu” Pokonywałem go długim pewnym krokiem nadal wyprzedzając zawodników, którzy dołożyli mi w pierwszym etapie. Dobiegam do schroniska w Murowańcu, widzę mój suport, dowiaduję się, że wyglądam całkiem dobrze. W punkcie na stołach zupa pomidorowa, ogórki, pomidory i słodkie ciasteczka – ich zjadam najwięcej. Na drugim punkcie jestem prawie dwie godziny przed zakończeniem limitu. Ogromnie się cieszę, że udało mi się podnieść po pierwszym etapie, że jestem już na drugim punkcie i mam chęć i siłę na dalszy bieg, chodź wiem, że najgorsze dopiero przede mną. Żegnam się z suportem, łapię za butelkę Coca coli na trasę i biegnę dalej. Trzeci etap zaczynam 3 km podbiegiem na Dubrawisko i zbieg do Doliny Pańszczyca, mijam 45 km. Z odprawy technicznej pamiętam, ze za chwilę zacznie się strome podejście na Krzyżne (2112 m) tzw. ściana, najwyższy szczyt, jaki organizatorzy przygotowali na trasie biegu. W Dolinie Pańszczyca zachmurzyło się i zaczął kropić deszcz, nim zdążyłem sięgnąć do plecaka po kurtkę deszczyk zamienił się w potężną ulewę, której po chwili towarzyszyła burza. No tak, jest w okolicach godziny 14, nadeszło zapowiadane załamanie pogody, a przede mną ściana gdzie muszę wspiąć się z 1600 m na ponad 2100 m. Przebywając w dolinie, otoczonej z każdej strony górami wyładowania atmosferyczne naprawdę robią wrażenie, jak w pudle rezonansowym. No, ale burza, burzą na Krzyżne trzeba wejść. Teraz tylko myślę żeby nie zaczął padać śnieg, a organizatorzy nie przerwali zawodów. Nie po to tu przyjechałem, żeby ich nie ukończyć 😉. Wejście na najwyższy wierzchołek trasy zajmuje mi dość sporo czasu, jest stromo, mokre kamienie, spływająca z góry woda nanosi ze sobą błoto. Konieczna jest pomoc rąk, wspinaczka prawie na pająka ręka, stopa, ręka, stopa. Patrząc na górę widzę jak wysoko są już inni uczestnicy, czeka mnie jeszcze kawał podejścia. Przemoczony do suchej nitki, staje dumny przy tabliczce z napisem Krzyżne 2112 m n.p.m. próbuje zrobić zdjęcie, lecz padający deszcz unieruchamia mój telefon, zdjęcia nie będzie. Patrzę w dół, k….., nie wierzę. Zejście w dół jest jeszcze bardziej strome jak wejście. Do tego spływające błoto i woda między kamieniami sprawia wrażenie, że jest to nie wykonalne. Patrząc niżej, co chwilę widzę przewracającego się zawodnika, jeden ze startujących jak się później okazało biegacz ze Szczecina, potknął się i zsunął się jakieś 5 m w dół, nie wyglądało to dobrze. Nad głową, co kilkanaście minut przelatuje śmigłowiec TOPR, każdy wie, że oni nie latają od tak sobie tylko, gdy ktoś w górach potrzebuje pomocy. Zaczynam zastanawiać się, co u Pawła, ile jest za mną, jak mu idzie bieg. Nie mogę się dodzwonić do niego, mój telefon cały czas jest poza zasięgiem operatora. W czasie mojego zejścia z Krzyżnego deszcz powoli odpuszcza. Schodzę trochę niżej i moim oczom okazuję się piękna panorama Doliny Pięciu Stawów Polskich. Widok iście baśniowy, pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy to za 7 górami, za 5 stawami był sobie bieg… 😉 Mijam dolinę Pięciu Stawów Polskich i zaczynam dość łagodny 5 km zbieg do Wodogrzmotów Mickiewicza. Zbieg przyjemny dla stopy, ale bolesny, przewracam się na nim i ląduje na czterech literach i prawym boku. Deszcz, co jakiś czas przypomina o sobie, padając raz mocniej raz słabiej. Dzisiaj nie ma już szans na słońce. Dobiegam do ostatniego punktu, mając ponad dwie godziny zapasu do zamknięcia punktu. Na tym punkcie nie odpoczywam, łapie za puszkę Burna, poprawiam buta i biegnę dalej. Kilkaset metrów asfaltu przed mną, więc warto to wykorzystać. Nagle ostry skręt w lewo, w las i mocno pod górę. Myślę, co to? Organizatorzy pomylili się z profilem trasy czy sędzia źle mnie skierował? Coś ubzdurało mi się w głowie, że ostatni 15 kilometrowy etap od Wodogrzmotów M. do Zakopanego będzie łagodnym zbiegiem, założyłem, ze dam tam z siebie wszystko, co we mnie zostało i będę nadrabiał. Jak się okazało na tym łagodnym zbiegu wyrosły jeszcze trzy ciężkie podejścia. Nie były to już tak ciężkie, techniczne podejścia jak we wcześniejszych etapach trasy, ale wymagały sporego wysiłku. W lesie zaczęło robić się ciemno, mgliście, deszcz rozpadał się na dobre. Kałuże, które utworzyły się na szlaku były tak ogromne, że nie było możliwości przeskoczyć, ominąć z lewej lub prawej strony. Nie było innego wyjścia jak pokonać ją środkiem, w jak najszybszym czasie. Istny raj dla dzieci w kaloszach. Mijając Nosalową Przełęcz, Kuźnice zbliżam się do mety, a ja nadal jak rozpędzająca się lokomotywa, nie było możliwości, że zawodnik, który ukazał się na moim horyzoncie nie został przez mnie wyprzedzony – Stara Rzeźnicka Szkoła Radka;). W ten sposób na ostatnich 15 km wyprzedziłem 21 osób. Wybiegam z lasu ok godziny 19: 30, było już ciemno, nadal padał mocno deszcz, zmęczony, przemoczony, ale walczący do końca. Wiem, że to już za chwilę wbiegnę na metę, jestem już w Zakopanem. Zostało mi ostatnie 1,5 km asfaltowej trasy do mety. Biegłem ile sił w nogach, Pomimo zimna i padającego deszczu na ulicy zatrzymują, biją brawo i gratulują, to tak nakręca, że finiszowałem jak Usain Bolt 😉 Dobiegam do stadionu, słyszę wrzawę, brawa, oklaski, dzwonki. Mijam linie mety, zatrzymuje się i przez chwilę nie wiem, co się dzieję. Światło padające z reflektora oślepiło mnie i słyszę tylko glosy: medal tu, woda tu, ławka po lewej. Po chwili widzę, że mój suport tak samo przemoczony i przemarznięty jak ja, stoi przed mną i mówi „Zrobiłeś to, Jesteś finiszerem” Zdobyłeś Grań Tatr. Byłem mega szczęśliwy.
Na mecie dowiaduję się, że Pawłowi niestety nie udało się ukończyć biegu, nie zmieścił się w limicie czasu na II punkcie w Murowańcu. Mimo wszystko wielkie gratulację za odwagę, przebiegnięcie pierwszego etapu. Bieg ukończyło 260 z 350 zawodników.
Był to naprawdę bardzo trudny, niebezpieczny bieg, a jednocześnie najpiękniejszy, jaki przebiegłem. W takich zawodach nie wystarczają wybiegane kilometry, tak samo ważne są silne ręce, głowa i doświadczenie. Mój brak doświadczenia w Tatrach przełożył się na czas biegu 15:52:00 nie zadowalający mnie, ale mimo wszystko na niziny wróciłem szczęśliwy, bardziej doświadczony z jeszcze większą pokorą do gór.
Pozdrawiam wolontariusza ze Szczecina, który rozpoznał mnie na drugim punkcie w Murowańcu, to miłe zaskoczenie spotkać krajana na drugim końcu Polski oraz zawodnika z TT Szczecin, z którym rozmawiałem na końcówce trasy, a nie widziałem jego twarzy. Było już ciemno i pełną koncentrację poświeciłem na stawianie stopy w bezpiecznym miejscu.
Wśród wszystkich startujących miałem najlepszy suport na trasie, za co bardzo dziękuję. Wiem ile kosztowało to wysiłku i poświęcenia, a blizny i pamiątki zostaną jeszcze na długo, o tym napiszę kiedyś w książce. 🙂 Każdemu życzę takiego suportu na trasie, który zawsze jest tam gdzie jest najbardziej potrzebny. Czterema słowami doda tyle siły, co moc zjedzonych 100 żeli energetycznych. Bardzo dziękuję.
Czy jeszcze wystartuję w BUGT? Hmmm. „Kto w górach cierpiał i był szczęśliwy, ten z nimi się nie rozłączy.” Julu Kurek