Efekt Tatr, czyli BUT 2021.
Tak naprawdę ten bieg zaczał się dla mnie 23 lipca o 19:18 będąc na przedstawieniu elity Tatra Sky Marathon, które miało miejsce na zakopiańskich Krupówkach. Wtedy usłyszałem od jednej z faworytek biegu – Dominiki Stelmach, że w zeszłym roku najlepszą formę złapała właśnie zaraz po Tatra Sky. Zapragnąłem iść tą samą drogą. 28. Sierpnia stanąłem na linii startu w Szczyrku podczas festiwalu Beskidy Ultra Trail – dystans 75km i 5000m w górę. „Nic co łatwe nie cieszy tak bardzo” brzmi hasło festiwalu i rzeczywiście łatwo na nim na pewno nie jest, a kto spróbował wie o czym piszę. Tutaj ścisłe trzymanie się track’a w zegarku prowadzi tylko do jednego – zgubienia trasy (podczas biegu miałem 7 alertów o zboczeniu z trasy, choć nic podobnego nie miało miejsca). Przed biegiem zadałem sobie pytanie – brać kije, czy nie? Zdecydowałem wystartować bez nich, ale mieć je w rezerwie na ostatnim punkcie odżywczym w przypadku wystąpienia jakichś problemów mięśniowych. Start biegu zaplanowany na 0400. Od pobudki fizycznie czułem się dobrze, ale psychicznie tak jakbym był w zupełnie innym miejscu. Moja dezorganizacja sięgnęła zenitu gdy na 8 minut przed startem Klaudia Mroczkowska zauważyła, że nie mam GPS’a przy bucie… Po sekundzie przypominam sobie gdzie leży (na stole w naszym pokoju). Na szczęście mieszkaliśmy blisko, więc sprint w obie strony i bez problemu udało mi się zdążyć na start. Wybija godzina zero – ruszamy. Udaje mi się w końcu wyluzować. Początek trasy to podbieg na pierwszy ze szczytów na trasie – Klimczok. Z racji małej liczby uczestników stawka bardzo szybko się przerzedziła. Praktycznie od 3. Kilometra zostaję sam. Gdzieś w oddali z przodu i z tyłu widać zalążki świateł z czołówek, ale w moim najbliższym otoczeniu nie ma nikogo. Na Klimczoku można było dostrzec oświetlone miasto Bielsko-Biała (niesamowity widok). Trochę żałuję, że bieg zaczął się tak późno, uwielbiam klimat nocny i chciałbym mieć możliwość większego delektowania się nim. Wraz ze wschodem słońca mijam Kozią górę i pierwszy „pion” tego biegu, czyli Kolejkę Szyndzielnia. Spokojne wejście i zbieg, na którym udaje mi się złapać dwie osoby z dystansów 100 i 140. Dobiegamy do pierwszego punktu kontrolnego w Wapienicy, który miał miejsce na 28. Kilometrze. Dostaję informację na telefon, że jestem czwarty z dość dużą stratą do pierwszej dwójki, ale trzeci zawodnik był jak najbardziej w moim zasięgu. Mój napój Bogów na biegach – Cola (łącznie wypiłem jej 4,5l), izo do flasków i lecimy dalej. 14km do następnego punktu w stylu Sky – trzy piony i karkołomne zbiegi na podłożu luźno kamienistym. Czy można sobie wyobrazić lepszą trasę? Docieram do Brennej i dostaję informację, że jestem drugi. Ale jak?! Nie wyprzedziłem nikogo! Jak się okazało jeden z zawodników się wycofał, a drugi musiał zgubić trasę o co naprawdę nie było trudno. W tym momencie dotarło do mnie, że to może być mój dzień. Ruszam na Salmopol, a stamtąd do Ostrego gdzie zacząć miało się clue programu (tak przynajmniej wtedy myślałem) – wejście i zbieg ze Skrzycznego. W Ostrym czeka na mnie Klaudia z psiakami, żeby dodać mi sił na końcówkę biegu. Nogi wyglądały dobrze, więc porzucam pomysł kijków na końcówkę (nie chciałem również, żeby Bartłomiej Całka zarzucił mi bieg „z dopingiem” ). Kilka kilometrów spokojnego, równego napierania w górę i melduję się na Skrzycznym gdzie spotykam tłum ludzi co w Beskidach nie jest czymś naturalnym (to jedno z tych miejsc gdzie można wjechać wyciągiem). W międzyczasie dostaję informację, że mam 15 minut przewagi nad trzecią osobą, którą okazuje się kobieta. Widoki są bajeczne, ale nie mam czasu na ich podziwianie. Na zbiegu nie chciałem szarżować tym bardziej, że zaczęły mnie łapać delikatne skurcze mięśni dwugłowych. Zapomniałem, że Michał (organizator) to co najlepsze zawsze zostawia na koniec i oto pojawia się przede mną ona – pionowa ściana, którą w większości pokonuję na czworaka i kiedy udało i się wdrapać na górę, chcąc ruszyć na zbiegu zaczął się festiwal skurczów (dwójki, czwórki, łydka, biodrowo – lędźwiowy), istny koszmar. Nie ma mowy o bieganiu, nie ma mowy o zginaniu nóg w kolanie. Próbuję wszystkiego – uderzenia w nogi, minimalne próby rozciągania, krzyki , marsz defiladowym, bieg defiladowym (w środowisku sportowym znanym jako skip D) i w końcu nogi delikatnie puszczają. Do mety zaczęła się jednak walka z samym sobą, żeby tylko nogi wytrzymały. Udało się! Po 10 godzinach 41 minutach i 3 sekundach mijam linię mety jako drugi zawodnik. Szczęśliwy, ale również i zniszczony jak nigdy dotąd. Ból przemija, chwała trwa wiecznie i niech tak zostanie. Organizacyjnie BUT to naprawdę perełka i gdyby ktoś chciał kiedykolwiek porządnie się sponiewierać, ciężko znaleźć lepsze miejsce. Na pewno wrócę tu jeszcze nie raz.
Pozdrawiam.
Mariusz.