Ze spełnianiem marzeń jest jak z uprawą roślin. Nie wystarczy zasadzić ziarno i oczekiwać na nagły wzrost rośliny i jej owoce. To długi i ciężki proces, na który składa bardzo wiele czynników i nie zawsze wszystkie są zależne od nas samych. Jednym z moich marzeń było złamanie bariery 3 godzin w maratonie. Pierwszą próbę podjąłem na Maratonie Warszawskim we wrześniu 2015 r. Choć wiedziałem, że nie jestem wystarczająco przygotowany do złamania tej magicznej bariery postanowiłem spróbować. Szczęście tej jesieni nie było dla mnie sprzyjające i dwa dni przed startem złapała mnie infekcja wirusowa. Mimo wszystko próbowałem, walczyłem, ale nie udało się. To nie miało prawa się udać, byłem zbyt słaby. Potrzebowałem, aż rok czasu żeby całkowicie wymazać sobie nieudany start z głowy, ale nigdy nie zwątpiłem, wiedziałem, że musze to zrobić. Szukając inspiracji przeczytałem dużo publikacji związanych z Mistrzem Świata w biegu Maratońskim z 2015 r Ghirmay Ghebreslassie, w jednym z wywiadów po biegu powiedział „Kluczowym czynnikiem, niezbędnym do zwyciężania w wielkich biegach jest pewność siebie. Jeśli ją stracisz, nie masz co marzyć o wielkich wynikach.” Oczywiście nigdy nie mierzyłem żeby zostać Mistrzem Świata, ale przełożyłem to na własne proporcje, moje możliwości. Przełomowym momentem był Nowy Rok 2017 kiedy postanowiłem sobie, że wrócę do Warszawy po dwóch latach nieobecności i podejmę kolejną próbę łamania własnych granic. Ciężko przepracowana zima skłoniła mnie do zapisania się na OWM – Orlen Warsaw Marathon w celu sprawdzenia swoich braków treningowych przed jesiennym maratonem. W głowie zrodziła się myśl, że może to teraz jest ten odpowiedni moment, czas na poprawienie rekordu życiowego, który na tamten czas wynosił 3:07:58. Start na OWM miał byś sprawdzianem i startem treningowym o wysokiej intensywności przed kolejnymi ważnymi zawodami ultra. Słowa Ghirmay Ghebreslassie wielokrotnie pojawiały się w mojej głowie, mocno uwierzyłem w to, że jestem w stanie to zrobić i zrobię to na OWM. O moim planie wiedziała tylko jedna osoba, która dodatkowo mnie zmotywowała i wierzyła, że się uda i druga osoba, która rozpracowała mój plan na trzy dni przed startem. Z takim nastawieniem wyjechałem do Warszawy – jadę po nową życiówkę. Uważam, że dla Każdego maratończyka – amatora pobicie własnego rekordu w maratonie to jak dla himalaisty zdobycie ośmiotysięcznika, a złamanie granicy 3 godzin to jak zdobycie korony Ziemi. OWM był moim 10 jubileuszowym startem na dystansie 42.195 m chciałem żeby start był wyjątkowy, a nowa życiówka prezentem na zbliżające się urodziny.
Wyjazd do Warszawy rozpocząłem w piątek 21.04. W dzień poprzedzający start w maratonie zaliczyłem 10 km „Bieg Pamięci” w Mińsku Mazowieckim. Start symboliczny, oddający hołd poległym kolegom w Afganistanie. Bieg miałem odbyć w bardzo spokojnym tempie 5:30-6:00/km, niestety to tylko łatwo się mówi, tempo te utrzymałem przez pierwsze 4 km, z każdym następnym km tempo rosło, a chęć rywalizacji doprowadziła do tego, że przez chwilę zapomniałem o jutrzejszym starcie w OWM. Bieg skończyłem w tempie ok 4:00/km zajmując 54 miejsce. W momencie kiedy po przekroczeniu linii mety poczułem ból piszczeli ocknęła mnie myśl „co ty zrobiłeś, jutro maraton, a nowa życiówka?!!” Natychmiast na nogi zastosowałem maść chłodzącą, działającą przeciwbólowo. Po sobotnim biegu nie było już nic ważniejszego jak regeneracja i ładowanie w siebie węglowodanów.
Niedziela, godz. 5:30 budzę się pół godziny przed budzikiem. Zmęczony, niewyspany. W nocy moje łydki nawiedzały bolesne skurcze. Wstałem z łóżka i czuje, że nogi nie są w najlepszej kondycji, ciężkie, obolałe, palące łydki były skutkiem uboczny sobotniego biegu. Mimo wszystko głowa silna jak nigdy, bardzo mocno nastawiona do walki o nową życiówkę. Chciałem krzyczeć, że to jest ten dzień! Poranna toaleta, szybkie śniadanie i o 7:00 wyjazd metrem na start OWM. Pół godziny później jestem już na błoniach Stadionu Narodowego, przebieram się w strój startowy i po raz pierwszy inwestuje w solidną rozgrzewkę ze stretchingiem przed startem na dystansie 42 km. Do tej pory uważałem, że podczas biegu maratońskiego jest wystarczająco dużo czasu na rozgrzewkę. Rozgrzewkę kończę 20 min przed startem i zaczynam szukać swojej strefy czasowej. W strefie znajduję się 10 min przed startem, adrenalina rośnie. Czuję się jak torreador na corridzie, z telefonu wysyłam ostatnie wiadomości i spiker rozpoczyna odliczanie 8, 7, 6 …… Start, no i się zaczęło, w myślach tylko powtarzałem sobie – pilnuj się, patrz na zegarek, żeby tylko nie spalić się na starcie. Od początku założyłem tempo 4:14 / km z dużym zapasem, gdyż do życiówki wystarczające dla mnie tempo było 4:25/km. Biegnę, pierwsze 3 km dość ciasno, rwąca rzeka biegaczy napiera przed siebie, wielokrotnie przepychając się łokciami między innych biegaczy. Bieg układa mi się zupełnie inaczej jak dotychczas ukończone maratony. Zawsze pierwsze 10 km biegłem lekko w strefie komfortu, tym razem zastanawiałem się jak długo utrzymam te tempo. Przyśpieszony, ale bardzo płytki oddech nie dostarczał mi wystarczającej ilości powietrza, następstwem był ból brzucha, czułem się zapowietrzony, chciało mi się wymiotować. Biegłem ciężko, ale w zakładanym tempie. Dopiero na 15 km poczułem, że moje wszystkie parametry życiowe wróciły do normy i zacząłem biec bardzo lekko i przyjemnie, nadal utrzymując tempo 4:13- 4:14 /km. Po pierwszej godzinie biegu uformowała się grupa kilkuosobowa grupa celująca w podobny czas na mecie. Biegłem z grupą do 26 km. Bardzo kluczowy dla mnie odcinek z uwagi na to, że 1,5 roku temu na tym km skończył się mój szybki bieg. Teraz wiedziałem, że z każdym krokiem jest bliżej do życiówki. Tak się ucieszyłem z tego powodu, że poczułem dodatkowy przypływ energii. Grupa biegaczy biegnąca ze mną zaczęła wydawać mi się zbyt wolna, po krótkim namyśle oderwałem się od nich i dalszą walkę toczę sam. Po samotnym kilometrze wiedziałem, że to był głupi pomysł. Zerwał się silny, porywisty wiatr wiejący od czoła. Żeby w dalszym ciągu utrzymać zakładane tempo musiałem dużo więcej włożyć w to energii. Na 37 km dogoniła mnie grupa, którą wcześniej pozostawiłem, wchłonęli mnie do siebie jak peleton ucieczkę na Tour de France. Przez najbliższy km dotrzymałem im kroku, ale moje nogi coraz bardziej były obolałe i ciężkie, jakby z betonu. Nie mylcie tego doznania z tzw. „Ścianą” moja głowa nadal chciała biec. Pomimo chęci utrzymania się grupy, oni byli bezlitośni, pozostawili mnie samego na pożarcie tak jak ja zostawiłem ich na 27 km. Moje tempo spadło do ok 4:20/km, nie przejąłem się tym zbyt mocno bo prognozy na zegarku wyliczyły mój szacowany czas ukończenie 2:58:02, teraz tylko zależało mi, żeby utrzymać te tempo i już nie zwalniać. Co jakiś czas próbowałem poderwać się do przyśpieszenia ale każde oderwanie stopy od asfaltu to jak wyrwanie drzewa z korzeniami. Zbliżam się do 40 km, delikatny podbieg na Most Świętokrzyski, śmieszne wzniesienie, wielokrotnie pokonywałem ten odcinek podczas innych biegów, ale w tym momencie był dla mnie jak Caryńska na Biegu Rzeźnika, palący ból czworogłowych i dwugłowych jeszcze bardziej stał się odczuwalny. Stopy odrętwiałe jakby rażone prądem. Wbiegłem na most, udało się. Na Moście Świętokrzyskim widzę pomiar czasu z 40 km, za pomiarem pojawiają się kibice zagrzewający do walki na ostatnich metrach. Pomogli, poszło, przyśpieszyłem, nogi znów tłoczą w tempie 4:11/km. Ostatnie dwa kilometry – to tylko i aż dwa km. Wiem, że jeszcze wszystko może się zdarzyć, przypominam sobie co wydarzyło się Sylwkowi Wieczorkiewiczowi na OWM właśnie na 40 km. Odrzucam czarne myśli cisnę dalej. Chwila moment mijam 41 km, zaczynam liczyć kroki, zostało 1200 m to jak trzy okrążenia na stadionie, albo jak z Jasnych Błoni do Różanki. Ufff. To za chwilę koniec, szacowany czas na zegarku 2:59:10, dopada mnie euforia, w gardle klucha. Milion myśli w głowie. Wbiegam na Błonia Stadionu Narodowego, ostatnia prosta. Widzę zegar na mecie. K…. co jest mój, zegarek pokazał koniec – Maraton zakończony – Nowa życiówka 2:59:08. Zegarek pokazuje, że to już koniec, a do linii mety 200 metrów. Próbuje dopatrzeć czas na zegarze ustawionym na mecie, obraz zamglony nie jestem pewny czy jest 2:58:50 czy 2:59:50, niestety jak mój wzrok złapał ostrość okazało się, że zegar pokazuje ten gorszy czas. Nie byłem nic już w stanie zrobić, dałem z siebie 200%, po co ja tą grupę zostawiłem i wiele innych obwiniających się refleksji. Mijam metę z czasem 3:00:02. Nie wziąłem pod uwagę tego, że na każdym biegu jest różnica dystansu zmierzonego przez zegarek GPS, a zmierzonym przez organizatora. Na mecie nogi odmówiły mi posłuszeństwa, tzw. wata. Czuję straszną złość, a zarazem radość. Zrobiłem życiówkę, ale tak niewiele brakło do złamania bariery 3 godzin. Brakło zaledwie 2 sek. Takich sekund jakie w ciągu całego dnia przemijają nam niezauważalnie kilkadziesiąt razy albo i kilkaset razy. Dało mi to do myślenia jak ważna jest każda sekunda w biegu, w życiu, jaką może mieć wartość, jak dużo może się wydarzyć. Może nawet spełnić marzenie. Na mecie podbiegł do mnie ratownik medyczny, potrzebowałem pomocy, bo nie mogłem samodzielnie ustać na nogach. Doprowadził mnie do płotków, na których zawisłem, nie wiem jak później znalazłem się w strefie medalowej, kto mi zawiesił medal na szyi, folię NRC, wszystko mam na sobie, ale nie wiem kto i kiedy mi to wręczył, byłem w amoku, euforii. W pierwszej kolejności udałem się do strefy relaksu dla finiszerów, położyłem się na leżaku, przykryłem folią i odpoczywam. Nie za długo, po chwili jestem proszony na łóżko z masażami. Leżę, czuję pulsowanie, mikro skurcze. Jedną nogę masuje dość mocno umięśniony mężczyzna, drugą filigranowa kobieta. Zgadnijcie kto więcej zadał mi bólu? Tak. Tak. Pozory mylą! J Podczas masażu mikro skurcze zaczynają zamieniać się w gigantyczne bóle, a moje nogi zaczynają się wykręcać w dziwnych kierunkach. Mięśnie tak bardzo się napięły, że masażyści nie dali rady ściągnąć ze mnie butów. Próbuję się podnieść, chwytam dłońmi krawędź łóżka próbuję usiąść, jakby było mało kolejny skurcz łapie mnie pod łopatką, refleks masażystów z łóżka obok uchronił mnie przed upadkiem z łóżka. Trzymają mnie trzy lub cztery osoby wołają lekarza, a mnie wykręca z bólu. Jeżeli rodząca kobieta odczuwa taki ból podczas porodu, to chwała wszystkim, że urodziłem się mężczyzną. Dostałem zastrzyk, kroplówkę i skurcze powoli zaczęły mnie puszczać. Mój maraton dobiegł końca.
Reasumując mój start w OWM uważam, że wiara we własne możliwości czyni cuda. Mój start jest dowodem na to, że nie same nogi biegają na długich dystansach, ale również głowa i serce. Cel został osiągnięty tak jak zakładałem, życiówkę udało się poprawić, ale niesmak pozostał, bo marzenia nie spełniłem. Dzisiaj to już nie jest moim marzeniem. Marzenie złamania 3 godzin w maratonie zamieniłem na plan, który zrealizuję przy okazji. Poprzeczka została mocno podniesiona. Dziękuję wszystkim, którzy mnie motywowali, wierzyli w mój mały sukces. Dziękuję wszystkim za wspólne km na treningach, dziękuję tym co nie wierzyli, to najbardziej mnie motywuje J To mój był 10 start w maratonie i wydawać by się mogło, że jestem doświadczonym biegaczem, nic bardziej mylnego. Przyjąłem kolejną lekcję pokory i szacunku do tego dystansu. Chciałbym, żeby ten tekst był motywacją i instrukcją dla startujących na długich dystansach takich jak zbliżający się Cracovia Maraton i Chojnik Maraton. „Wiara w siebie czyni Cię najsilniejszym wśród silnych”
W V Orlen Warsaw Marathon wystartowało ok 7500 biegaczy. Stargardzianie zajęli następujące lokaty:
– Sebastian Szotowicz – SZWLA Stargard – 3:00:02 Miejsce open 267
– Wiesław Wójcik – SZWLA Stargard – 3:28:11 Miejsce open 1192
– Artur Darul – Stargard – 3:34:29 Miejsce open 1531
– Rafał Ochota – Stargard Ja Się Nie Ścigam – 3:37:53 Miejsce open 1680
– Eliza Marcinkowska – SZWLA Stargard – 3:41:00 Miejsce open 1858
– Katarzyna Żuk Kucińska – Stargard Ja Się Nie Ścigam – 4:07:10 Miejsce open 3380
– Mariusz Łabędzki – Stargard Ja Się Nie Ścigam – 4:07:10 Miejsce open 3386
– Julian Wójcik – SZWLA Stargard – 4:19:35 Miejsce open 3976
Wszystkim Gratulujemy.
Tekst: Sebastian Sz.
Foto: maratonypolskie.pl